Pudła

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dziesiąty. 

Mniej więcej dwa razy do roku, w okolicy stycznia i lipca, robię generalnie porządki. Zajmuje mi to dokładnie cały dzień, z czego większość czasu pochłania, oczywiście, wycieranie z kurzu, a następnie układanie na półkach całego księgozbioru. W zasadzie to całkiem przyjemne, chociaż męczące, zajęcie, ma bowiem dwie podstawowe zalety. Po pierwsze, tego dnia przez chwilę mam w ręku każdą z moich książek, co wiąże się z sentymentalną podróżą przez długie lata zbieractwa. Niewielka plamka, drobne zagięcie okładki - wszystko to o czymś lub o kimś przypomina. Po drugie, mogę zorientować się, jak wiele nowych pozycji przybyło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, sprzątanie bowiem zmusza do odszukania wszystkich tych, które zostały powtykane w najdziwniejsze możliwe miejsca, w ramach tymczasowej oszczędności przestrzeni. Oczywiście, wszystko jest na bieżąco katalogowane na Library Thing, jednak dopiero wpatrywanie się z ułożone na podłodze stosy książek pozwala mi w pełni uświadomić sobie tempo, w jakim spływają do mnie nowe woluminy.

A te, jak wskazuje dzisiejsze wielkie sprzątanie, spływają całkiem szybko. Naprawdę, zmieniające się liczby na Library Thing zupełnie nie oddają rzeczywistej sytuacji - niby pokazują, ile tego wszystkiego jest, nie są w tym jednak tak wymowne, jak być powinny. Oto na przykład zorientowałam się, że mam więcej w pełni kompletnych serii, niż mi się wydawało, a z kolei do uzupełnienia pozostałych nie brakuje tak wiele, jak sądziłam. Miła niespodzianka. 

Niestety, na miłych niespodziankach się nie skończyło - szybko okazało się, że równowaga w przyrodzie została zachowana, bo coś podkusiło mnie, aby nieco zmodyfikować ułożenie książek na półkach.

Nie, wcale nie chodzi o ból kręgosłupa, który pojawił się już po zapełnieniu najwyższej półki - do tego już zdążyłam się przyzwyczaić. Problem tkwi w tym, że kiedy już cała dostępna przestrzeń była zapełniona okazało się, że zostało jeszcze jakieś pół metra książek, które trzeba gdzieś wcisnąć - nie mogą przecież zostać na podłodze, odrzucone i samotne.

Nie było łatwo, jednak ostatecznie udało mi się znaleźć miejsce powyżej poziomu podłogi dla wszystkich zainteresowanych. Zdałam sobie jednak sprawę ze strasznej prawdy - wraz z kolejną książką, którą kupię lub dostanę, będę musiała udać się na, jakże daleką i niewdzięczną!, wyprawę do Ikei.

Nie, nie po nowy regał. Na korzystanie z tego typu udogodnień od dawna już nie mam dostatecznie dużo wolnej przestrzeni. Bardzo cieszyłabym się, gdyby celem tej misji było zdobycie regału - nawet, jeśli pod ciężarem RPG-ów ich półki kompletnie wyginają się po już po paru miesiącach.

Niestety, będę kupować jedynie pudła. Pudła! Brzydkie, kartonowe pudła, które będą musiały stać gdzieś na podłodze.

Wiem, że kolejny wolumin, który dodam do swojej kolekcji, jak każdy poprzedni, sprawi mi ogromną radość - zapach farby drukarskiej i szelest papieru niezmiennie mnie cieszą. Niemniej, wiem też, że chwilę później przyjdzie mi płakać nad jego smutnym losem. Po tym, jak dodam go do katalogu na LT, będzie musiał trafić do pudła właśnie.

Ta niewesoła perspektwa sprawia, że w mojej głowie pojawiają się koncepcje zgoła heretyckie. Bo może e-książki to wcale nie taki głupi pomysł?

Sezon serialowy 2011/ 2012 - podsumowanie

UWAGA: stwierdzono spoilery! 


Zawsze kiedy ktoś pyta mnie, jakie oglądam seriale, odpowiadam, że w nie mam zbyt wiele czasu na tego typu regularną rozrywkę i z tego względu jestem wierna jedynie dwóm produkcjom. O tym, że jest to wierutna bzdura przekonałam się, pisząc niniejszą notkę - nagle okazało się, że seriali, które oglądam regularnie jest co najmniej dwa razy więcej, a ponadto, te dwa flagowe, które zawsze wymieniam jako swoje ulubione zdążyły już spaść z piedestału. Sezon 2011/ 2012 był dla mnie pod tym względem przełomowy. 


House, M. D. 

Uważam wprawdzie, że “House” powinien skończyć się na odcinku, w którym ów genialny lekarz trafia do szpitala psychiatrycznego (“Both Sides Now”, 24 epizod, 5 sezon), to jednak wcale nie przeszkadzało mi w śledzeniu serii przez trzy kolejne sezony. Cotygodniowe oczekiwanie na następną porcję złośliwości doprawionej odrobiną medycyny z ostatnich stron podręczników chorób wewnętrznych już dawno przestało mi doskwierać, kolejne epizody oglądałam tylko jednym okiem, narzekając, że wyraźny spadek poziomu serii, mimo to nie mogłam tak po prostu przestać. Niecierpliwie czekałam na zakończenie, które wreszcie pozwoli mi się od niej uwolnić, toteż z radością przyjęłam informację dotyczącą definitywnego zamknięcia “House’a” na ósmym sezonie. Ten, podobnie jak poprzednik, był zaledwie średni. Do czasu. W 20 i 21 odcinku zobaczyłam starego, dobrego “House’a”, co przywróciło mi nadzieję i sprawiło, że zaczęłam oczekiwać świetnego, dramatycznego finału. Niestety, zawiodłam się. Było dramatycznie, owszem. Świetny początek, w którym House znajduje się w płonącym budynku, w towarzystwie ciała pacjenta i duchów z przeszłości został jednak w moim odczuciu zepsuty przez zbyt optymistyczne, w stosunku do wydźwięku całego serialu, zakończenie. “House’a” lubiłam zawsze za cynizm tytułowego bohatera, który przenosił się na opowiadaną historię, ten zaś odjechał razem z House’em i Wilsonem - też na motorze, z tym, że w przeciwną stronę. “Shut up you idiot!” było, oczywiście, uroczym, holmesowskim zaskoczeniem, ale skoro “Everybody Dies” to ktoś mógłby mieć na tyle przyzwoitości, żeby rzeczywiście umrzeć. 

Gdzieś w otchłani Internetu rzuciła mi się w oczy informacja, na temat filmowej kontynuacja “House’a”. Nie jestem wprawdzie zbyt optymistycznie, wiem jednak, że jeśli tylko coś takiego się pojawi natychmiast pobiegnę do kina. To pokazuje, że bez względu na wszystko David Shore i spółka spisali się na medal. 


Grey’s Anatomy 

To szpitalne romansidło zwykłam w chwilach frustracji nazywać ostatnim jasnym punktem mojego życia, co chyba najlepiej okazuje mój stosunek do niego. Dotychczas hit ABC był moim ulubionym serialem - od lat wierna lekarzom ze Seatlle Grace-Mercy West z niecierpliwością czekałam na nowe odcinki. Prawdę mówiąc, dalej czekam, mimo że od pierwszego sezonu serial znacząco obniżył loty i rozmienił się na drobne. Wszyscy wydają się być zmęczeni - tak twórcy, jak i aktorzy. Ci z podstawowej, oryginalnej obsady coraz częściej mówią o odejściu. Tego rodzaju głosy pojawiły się nawet ze strony Ellen Pompeo i Patricka Dempseya, grających dwójkę głównych bohaterów - Meredith Grey i Dereka Sheparda, bez których serial straciłby rację bytu. Chociaż tego typu wiadomości mnie niepokoją doskonale rozumiem aktorów. W Seatlle Grace-Mercy West zdarzyło się już chyba wszystko, co mogło się zdarzyć - od zupełnie przyziemnej redukcji etatów po strzelaninę, zaś w finale ósmego sezonu Shonda Rhimes zafundowała widzom katastrofę lotniczą. Aż strach się bać tego, co spotka pechowych chirurgów w zapowiedzianym już sezonie dziewiątym. Kiedy o tym myślę, przypomina mi się, że przecież lubię seriale, które kiedyś się kończą i marzę o jakimś eleganckim zamknięciu serii. Niestety, jest to tylko pobożne życzenie, bo formuła serialu to istne perpetuum mobile - jedyne, co może je zatrzymać to drastyczny spadek oglądalności. 


Murdoch Mysteries 

Finał piątego sezonu był ładnym zamknięciem całej serii - po tym, jak wszyscy mordercy trafili już tam gdzie ich miejsce, Murdoch wreszcie odnalazł szczęście u boku doktor Ogden. Nie jestem wprawdzie zwolenniczką happy endów, jednak tak dobrze poprowadzony wątek miłosny nawet w moich oczach zasługiwał na szczęśliwe zakończenie. Wydarzenia z finałowego epizodu miały miejsce na progu XX wieku - ostatnią scenę, w której Murdoch całuje miłość swojego życia, rozświetlają noworoczne fajerwerki. W ten sposób skończyło się nie tylko stulecie, lecz również epoka emisji “Murdoch Mysteries” w kanadyjskiej Citytv. Wprawdzie ma pojawić się szósty sezon, jednak serial przejęła inna stacja telewizyjna i zdaje się, że produkcją będą zajmować się inni ludzie, więc trudno mi zdecydować, czy mam ochotę oglądać Murdocha w XX wieku. Obawiam się, że serial może stracić wiele ze swojego uroku lub, co gorsza, zboczyć w stronę filmów telewizyjnych, traktujących o przygodach kanadyjskiego detektywa, które po prostu ciężko oglądać. Oczywiście, spróbuję, będę starała się jednak nie nastawiać zbyt optymistycznie - ten właśnie błąd popełniłam w niżej opisanym przypadku. 


Game of Thrones 

Drugi sezon “Gry o tron” był dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Nie pamiętam, żebym z równą niecierpliwością czekała na emisję kolejnego sezonu jakiegokolwiek serialu, ten zaś okazał się dużo poniżej moich oczekiwań. Po rewelacyjnym pierwszym sezonie liczyłam na to, że drugi będzie co najmniej równie dobry, jeśli nie lepszy, tymczasem... Wszyscy wiemy, jak było w rzeczywistości. Uderzyły mnie przede wszystkim liczne zmiany fabularne - po raczej wiernym pierwszym sezonie były ostatnim, czego się spodziewałam. Co gorsza, większość wypadła w moich oczach zdecydowanie na minus. Wyjątkowo, jak chyba wszystkich, którzy czytali “Pieśń Lodu i Ognia”, raził mnie wątek Robba, czy też, ściślej mówiąc, jego towarzyszki życia - przybłędy, pasującej do fabuły niczym przysłowiowy kwiatek do kożucha. Szczęśliwie, 27 maja wyemitowany został dziewiąty epizod, “Blackwater”, który przywrócił mi utraconą nadzieję - tak właśnie powinien wyglądać cały sezon. Pozostaje jeszcze liczyć na to, że Martin postara się, aby “Pieśń Lodu i Ognia” nie podzieliła losu “Koła czasu”. Jeśli ziści się ta ponura wizja z serialu pewnie nie zostanie nic, poza rewelacyjną czołówką. 


The Borgias 

Na koniec kilka słów o zwycięscy mojego prywatnego serialowego rankingu - w tym sezonie “Rodzina Borgiów” pokonała nawet “Grey’s Anatomy”, a to niemały wyczyn. Z drugiej strony, ten serial ma wszystko, czego tylko mogłabym oczekiwać od produkcji telewizyjnej. Przede wszystkim, w “The Borgias” nie ma postaci, która nie byłaby w jakiś sposób interesująca, a wszyscy są co najmniej dobrze zagrani - Jeremy Irons w roli papieża Aleksandra VI jest po prostu doskonały. Świetna fabuła, osnuta wokół walki o władzę w samym centrum Kościoła Katolickiego, Rzymie, oddanym w całym swym średniowiecznym brudem i splendorem. Naprawdę, w tym serialu można się zakochać, szczególnie po obejrzeniu finału drugiego sezonu, który w pełni obnaża konflikt powoli rozprzęgający łączące bohaterów więzy rodzinne. Ostatnia scena, w której wszyscy zbierają się nad wciąż targanym spazmami ciałem Rodriga nie wiedząc, jak mu pomóc najlepiej pokazuje, że to właśnie papież jest jedynym, co sprawia, iż Borgiowie wciąż stoją po tej samej stronie barykady. To również bardzo mocny kontrast ze sceną zamykającą poprzedni sezon, w której wszyscy gromadzą się wokół Lukrecji, trzymającej w ramionach nowo narodzonego syna - zjednoczeni jak nigdy potem.


W ten sposób sezon serialowy 2011/ 2012 zakończył się dla mnie definitywnie. Jedyne, co mi pozostaje, to urządzić kolejny wielki maraton „Grey's Anatomy”, który umili mi oczekiwanie na premierę trzeciego sezonu „The Borgias”. 


PS. Ostatnio zaczęłam oglądać “Sherlocka” produkcji BBC. Nie mogę sobie wybaczyć, że mimo licznych pełnych entuzjazmu opinii znajomych zabrałam się za niego tak późno!

Magiczne słowa

[Zostałam już mistrzem Ligi Pokemon, mogę więc wrócić do normalnego życia.]


...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dziewiąty. 

W „Wiekach światła” Iana R. MacLeoda zakochałam już od pierwszego rozdziału i natychmiast po zakończeniu lektury sięgnęłam po kolejną powieść autora, której akcja, wprawdzie nieco później, jednak rozgrywa się w tym samym uniwersum - „Dom Burz”. Zachwyt pozostał, toteż mogłam jedynie zainteresować się pozostałymi pozycjami ze stajni MAGa, wydanymi w ramach Uczty wyobraźni. W ten sposób rozpoczęłam zbieranie słynnej już serii. 

Pierwszym krokiem było wydarcie nimdilowi „Ślepowidzenia” i wydanie zakazu kupowania kolejnych tomów serii - nie mogłam pozwolić, aby idiotyczna umowa o niedublowaniu książek stanęła na drodze moim kolekcjonerskim zapędom. Mój mężczyzna zakaz przyjął z pokorą, zaznaczywszy jednak, że w takim razie chce zatrzymać dla siebie Solarisową Klasykę s-f, na którą wzgardliwie machnęłam ręką. W tamtym okresie nie zbierałam żadnego cyklu, toteż do sprawy podeszłam z wielkim entuzjazmem i spieszno mi było do ustawiania na półce kolejnych części. 

Niestety! Kolekcja nie powiększała się w satysfakcjonującym tempie, a szybkość z jakąś MAG wypuszczał na rynek kolejne tomy sprawiła, że nagle zorientowałam się, iż mam ogromne zaległości. 

Nic więc dziwnego, że kiedy przy okazji którejś edycji warszawskiej Avangardy pojawiła się możliwość zdobycia kilku z brakujących pozycji mniejszym kosztem natychmiast przystąpiłam do wybierania egzemplarzy idealnych. Dokładnie zbadałam powierzchnię okładek, uważnie skontrolowałam rogi oraz zwróciłam baczną uwagę na brzegi stron, by wreszcie kilka książek mogło dostąpić zaszczytu bycia wliczonymi w poczet mojej kolekcji. Nie przypuszczając, że coś mogłoby być nie w porządku wróciłam tamtego dnia do domu z pakietem książek i wielkim uśmiechem na twarzy. 

Rozczarowanie przyszło parę miesięcy później, kiedy kończyłam czytać „Akwafortę”. Oto okazało się, że mój „idealny egzemplarz” nie jest wcale tak doskonały, jak być powinien. Co gorsza, jego odkryta wada uniemożliwiała dokończenie powieści, nie chodziło bowiem o zabrudzone strony lub rysę na okładce, ale o... brak kilkunastu ostatnich stron tekstu. 

Wtedy to mój entuzjazm to zbierania powieści spod znaku Uczty wyobraźni został poważnie nadszarpnięty, a nowe książki, siłą rzeczy, zaczęły pojawiać się na półkach ze znacznie mniejszą częstotliwością. 

Szczęśliwie został odbudowany przez osoby trzecie – od jakiegoś czasu na każdą możliwą okazję ofiarowywano mi jedną lub kilka „Uczt”. Tylko dzięki temu mogłam niedawno wypowiedzieć słowa, które jeszcze kilka dni temu wydawały się należeć do odległej przyszłości. Słowa wyjątkowe, magiczne, niosące kolekcjonerowi niezwykłą radość. Piękne, napawające dumą: jestem na bieżąco! 

Teraz trzeba jeszcze tylko to wszystko przeczytać. I, oczywiście, szybko znaleźć jakąś wartą uwagi serię, która wypełni pustkę, jaka nagle pojawiła się w moim życiu.


PS. Jest mi niezmiernie miło widzieć taką ładną, okrągłą liczbę obserwatorów. Dzięki!