...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz szesnasty.
Są takie słowa, które z zupełnie zwyczajnych, nie posiadających szczególnie wielkiej mocy w pewnych kontekstach zmieniają się niemal w magiczne formuły - niezrozumiałe i budzące grozę. Jednym z takich słów jest dla mnie - jakże niepozorny i łagodnie dźwięczący w uchu - minimalizm.
Drzwi moich szaf domykają się bez trudu, a kosmetyki bez najmniejszego problemu mieszczą się w łazience, jednak kiedy przychodzi do książek, idea otaczania się rozsądną liczbą przedmiotów staje się zupełnie obca. Bo biblioteka powinna być duża. A najlepiej jeszcze większa. Z tego też względu książki dawno już przestały mieścić się na półkach oraz w przeznaczonych na nie kartonach i z każdym miesiącem podbijają coraz to nowe tereny na podłodze.
Oczywiście, mam wyrzuty sumienia, że szlachetne tomy pełne mniej lub bardziej mądrych słów nie są przechowywane tak, jak na to zasługują, jednak radość, związana z kupowaniem i dostawaniem nowych pozycji całkowicie przysłania poczucie winy. Nic dziwnego, że nigdy nie przyszło mi na myśl, aby nieco ograniczyć napływ nowych książek lub pozbyć się tych, które uważam za zaledwie średnie w celu uporządkowania mojej przestrzeni życiowej. Przeciwnie. Można powiedzieć, że bałagan pogłębia się coraz bardziej, bo kolejne tomy migrują pomiędzy Krakowem a Warszawą. Inwazja makulatury ze znakiem jakości “B” trwa więc w najlepsze, skutecznie opierając się idei minimalizmu.
W tym miejscu chciałabym móc napisać, że w ten oto sposób ja i mój książkowy chaos egzystujemy w poczuciu spokoju i szczęścia. Niestety, takimi luksusami mogą cieszyć się tylko wybrani. Ja do nich nie należę. Ostatnimi czasy podstępne, minimalistyczne siły zaatakowały znienacka, skutecznie wykorzystując chwilową utratę czujności.
Kiedy wydawało się, że papier przestał już budzić w niej jakiekolwiek emocje, Tytania na nowo zainteresowała się literaturą. Traf chciał, nie było to zainteresowanie natury intelektualnej, a kulinarnej. Wcześniejsze kontakty Tytanii ze słowem pisanym były raczej delikatne. Mogłam wmawiać sobie, że tomy, które wyrwałam spomiędzy jej kłów nabrały charakteru. Tym razem jednak nie pozostawiła miejsca na choćby najmniejsze słówko pocieszenia. Poznałam ból straty.
“Kijem i mieczem” Kevina Hearne, “Chłopcy” Kuby Ćwieka oraz “Apocalypse World Pl” zostały po prostu zjedzone. Stratę pierwszych dwóch zdołałam znieść z godnością i spokojem, o które, prawdę mówiąc, zupełnie się nie podejrzewałam. Jednak kiedy ostatnia z wymienionych pozycji z solidnego, przyjemnie leżącego w dłoni i ładnie prezentującego się tomu zmieniła się w strzęp przeżutego papieru, poczułam, że moja kolekcja została poważnie nadwątlona. Oto zewsząd docierały do mnie zachwyty nad systemem, ja tymczasem swój egzemplarz straciłam jeszcze, nim zdążyłam przeczytać pierwsze zdanie. Apocalypse World nie mógł więc olśnić mnie swoją innowacyjnością, ani otworzyć mi oczu na zupełnie nowy sposób PRG-owania. To nic, że u nimdila na półce stoi angielskie wydanie AW - tak, czy inaczej czułam się kompletnie pokonana przez rzeczywistość.
Podczas kilku ostatnich tygodni każde doniesienie dotyczące Apocalypse World wywołało we mnie niemal fizyczny ból, przypominając o wciąż czekającym na mnie przykrym obowiązku - aktualizacji kolekcji. W normalnych warunkach jest to czynność nad wyraz przyjemna, oznacza bowiem dodawanie do listy nowych nabytków, tym razem jednak chodziło o - jakże ostateczne i nieodwracalne - wykorzystanie opcji “usuń tę książkę ze swojej biblioteki”. W ten sposób, przesunięcie kursora na niewielki, czerwony krzyżyk i naciśnięcie lewego klawisza myszki urosło do rangi czynności tyleż traumatycznej, co trudnej, a ja zaczęłam koncentrować się na unikaniu nieuniknionego.
Niestety!, nieuniknione ma to do siebie, że nic nie robi sobie z prób ucieczki ofiary. Tak było również w tym wypadku. Muszę odreagować. Najlepiej podczas zakupów w księgarni.