Złe dobrego początki

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz piąty.

Jeszcze w podstawówce zaczęłam czytać książki, które moja mama określała jako ''nieodpowiednie'' dla osób w moim wieku [1] - przyjemność czytania poznałam wprawdzie dzięki "Ani z Zielonego wzgórza", jednak od niewinnych i nieszkodliwych historii Lucy Maud Montgomery płynnie przeszłam do twórczości Mario Puzo. Po "Ojcu chrzestnym" powieści Szklarskiego i Verne'a okazały się zupełnie niestrawne - można powiedzieć, że słynny amerykański pisarz pozbwił mnie części czytelniczego dzieciństwa.

Wzgardzone "Tomki" opuściły mój pokój lata temu, zmuszone ustąpić miejsca nowym, lepszym tytułom. "Dzieci kapitana Granta" odłożyłam w połowie. Przez jeden z tomów "Jeżycjady" zdołałam przebrnąć chyba tylko dlatego, że motywowało mnie kilka godzin spędzonych w kolejce w oczekiwaniu na autograf. Wreszcie pogodziłam się z tym, że kanon literatury dziecięcej/ młodzieżowej po wsze czasy pozostanie mi nieznany, zupełnie poza moim zasięgiem.

Ostatecznie, studia - przecież Verne wielkim pisarzem był! - zmobilizowały mnie do nadrobienia pewnych zaległości. Początkowo zamierzałam czytać po francusku, ale prezent w postaci pierwszego tomu serii "Podróże z Verne'em" sprawił, że w myśl zasady ''darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby'', machnęłam ręką na język wydania.

Nie żałuję.

Nowe wydanie Zielonej Sowy posiada chyba wszystkie możliwe zalety. Na początek: twarda oprawa z dyskretnym obrazkiem, szycie, brązowa wstążka-zakładka. Papier wprawdzie bez rewelacji, ale za to wypełniony literkami, układającymi się w świetnej jakości zdania i słowa. Tłumaczenie - pełne i naprawdę dobre, a do tego opatrzone mnóstwem użytecznych i inspirujących przypisów. Od tych informujących o pomyłkach pisarza, po wyjaśniające toponomastyczne zawiłości. Wszystko to, poprzetykane jest XIX-wiecznymi grafikami. Jeśli dodać do tego wszystkiego śmiesznie niską cenę - nie pozostaje nic więcej, poza wycieczką do księgarni.

Chyba, że upiera się na czytanie oryginału.

Na koniec sympatyczna informacja wyciągnięta z "W 80 dni dookoła świata" - słowa poniżej to najdłuższa w powieści kwestia wypowiedziana przez pana Fogga: ''Nie będzie bagaży, tylko torba podróżna. Zapakuj do niej dwie wełniane koszule i trzy pary pończoch. Tyle samo weźmiesz dla siebie. Resztę dokupimy w drodze. Wyjmij też mój makintosh i podróżny pled. Zabierz solidne buty. Zresztą chodzić będziemy niewiele albo wcale. Ruszaj.''

Ruszam! Nie w podróż dookoła świata, lecz na wycieczkę do księgarni, po kolejny tom serii. Nadrabianie zaległości czasem jest naprawdę fajne.



[1] szczęśliwie, na nieszkodliwym narzekaniu się skończyło - mama, sama cierpiąca na molizm książkowy, doskonale wie, że zabranie komuś już rozpoczętej lektury to grzech ciężki.

KB #22 Rekwizyt idealny


Dość neutralny stosunek do handoutów z nawiązką nadrabiam miłością do rekwizytów - przedmiotów, pochodzących ze świata gry. Uwielbiam stare listy, poplamione notatki, rozmaite dekoracje. Tak się jednak nieszczęśliwie składa, że wymienione wyżej przedmioty rzadko kiedy ''uczestniczą'' w sesji dłużej, niż przysłowiowe pięć minut, co - zważywszy na często długi i mozolny proces ich produkcji - czasem odrobinę hamuje moje gorące uczucia. Bardzo lubię móc dać coś każdemu z graczy. Lubię też prowadzić zwyczajne życie prywatne, co również pochłania sporo wolnego czasu. Ot, codzienny ''konflikt tragiczny''.

Szczęśliwie, zupełnie banalny do rozwiązania. Wystarczy zagrać w "Castle Falkenstein" [1], bowiem system ów wprowadza idealne - z punktu widzenia MG - rekwizyty. W CF nie ma bowiem kart postaci - zamiast nich gracze prowadzą dzienniki, w których poza opisem wydarzeń z kolejnych sesji, znajduje się również charakterystyka bohatera, jego słabych i mocnych stron oraz kilka słów o historii.

Tego typu karta postaci ma wszystkie cechy, jakie powinien posiadać doskonały sesyjny rekwizyt - spieszę wyjaśnić, dlaczego.

1. MG nie musi poświęcać czasu na stworzenie wspomnianego gadżetu, może więc zająć się innymi, bardziej istotnymi rzeczami - jak choćby podjąć próby porządnego wyspania się. Rzecz absolutnie nie do przecenienia.

2. Karta postaci jest raczej nieodzownym elementem na sesji, a co za tym idzie dziennik będzie pojawiać się zawsze - mamy więc do czynienia z doskonałym stosunkiem czasu, który należy przeznaczyć na stworzenie gadżetu do czasu jego wykorzystania.

3. Taki rekwizyt to coś więcej, niż interesująca dekoracja - nie tylko świetnie koresponduje z XIX-wieczną modną na pisanie pamiętników, lecz również ma znacznie praktyczne, zarówno z punktu widzenia gracza jak i MG. Sprawdza się szczególnie podczas dłuższych przerw w grze, bo przecież po kilku miesiącach sesyjnej posuchy trudno dokładnie pamiętać wszystko, co zdarzyło się do tej pory.

4. Gracz będzie w stu procentach zadowolony ze swojego dziennika - w końcu będzie on dokładnie taki, jak zechce jego właściciel. A jeśli coś pójdzie nie po jego myśli... Cóż, trudno narzekać na efekty swojej własnej, ciężkiej pracy.

Życzę sobie jak najwięcej tego rodzaju rekwizytów, bez względu na system. Ze szczególnym uwzględnieniem tych, spełniających założenia punktów 2 i 3, mając w pamięci najpiękniejszy rekwizyt, jaki jaki kiedykolwiek dostałam, a który ostatecznie, z różnych względów, okazał się, raczej niepotrzebny - o czym opowiem wkrótce.


[1] System ów już wcześniej pojawił się w jednym z moich wpisów jako gwiazda Karnawału blogowego. Tym razem również zostanie określony jako idealny – jestem w nim głęboko zakochana, a co za tym idzie zupełnie niezdolna do wskazania jakichkolwiek jego wad.


[Wpis w ramach 22. edycji Karnawału Blogowego, prowadzonej przez Krzemienia.]

To dopiero komplement!

Liczyłam na to, że podczas zaplanowanej na minioną sobotę sesji zdołam wreszcie dokończyć ciągnący się za mną od niepamiętnych czasów WoD-ny scenariusz. Oczywiście, przeliczyłam się srodze, bo ostatecznie odwiedził mnie tylko jeden gracz i zamiast wielkiego finału poprowadziłam li tylko skromną solówkę. Spodobało się. Nawet bardzo. Do tego stopnia, że po wszystkim zostałam wprost zasypana komplementami. Poniżej prezentuję jeden z nich. Tak. Czasem naprawdę fajnie jest być Mistrzem gry.


Glory to my Goddess [1], in her grace and greatness,
the weaver of the wild world of wonders,
of dangers in the darkness, and dreadful dreams.
A humble human is honoured with horror
and fantastically forced to face the fears
lurking and loitering in loveless locations.
In Cracow the caring for kids in kindergarten
was the peaceful pleasure before the prisoner of the past,
a grim and god-forsaken ghost began to govern
viciously the vivid visions often visiting
the dreams of the door and the dreadful light.
But this was barely the beginning of a bigger strife.
The visit to Warsaw made the world go wild,
filled with fear-inspiring fiction turned to fact.
Accompanied by Arthur and armed with his advice,
I suffered to see the sacred shattered and stained
with basins of blood. The burnt bricks,
the cuts from claws of a creature craving
for jousting or justice who joined in a journey
of horror and hatred into hideous hell,
the image was intimidating, inflaming the ideals,
the mysterious malice making me mourn
with a ravaged reason, restless and reckless,
I am left with the life of a lonely lunatic.


[1] mowa, rzecz jasna, o mnie.