UWAGA: stwierdzono spoilery!
Zawsze kiedy ktoś pyta mnie, jakie oglądam seriale, odpowiadam, że w nie mam zbyt wiele czasu na tego typu regularną rozrywkę i z tego względu jestem wierna jedynie dwóm produkcjom. O tym, że jest to wierutna bzdura przekonałam się, pisząc niniejszą notkę - nagle okazało się, że seriali, które oglądam regularnie jest co najmniej dwa razy więcej, a ponadto, te dwa flagowe, które zawsze wymieniam jako swoje ulubione zdążyły już spaść z piedestału. Sezon 2011/ 2012 był dla mnie pod tym względem przełomowy.
Uważam wprawdzie, że “House” powinien skończyć się na odcinku, w którym ów genialny lekarz trafia do szpitala psychiatrycznego (“Both Sides Now”, 24 epizod, 5 sezon), to jednak wcale nie przeszkadzało mi w śledzeniu serii przez trzy kolejne sezony. Cotygodniowe oczekiwanie na następną porcję złośliwości doprawionej odrobiną medycyny z ostatnich stron podręczników chorób wewnętrznych już dawno przestało mi doskwierać, kolejne epizody oglądałam tylko jednym okiem, narzekając, że wyraźny spadek poziomu serii, mimo to nie mogłam tak po prostu przestać. Niecierpliwie czekałam na zakończenie, które wreszcie pozwoli mi się od niej uwolnić, toteż z radością przyjęłam informację dotyczącą definitywnego zamknięcia “House’a” na ósmym sezonie. Ten, podobnie jak poprzednik, był zaledwie średni. Do czasu. W 20 i 21 odcinku zobaczyłam starego, dobrego “House’a”, co przywróciło mi nadzieję i sprawiło, że zaczęłam oczekiwać świetnego, dramatycznego finału. Niestety, zawiodłam się. Było dramatycznie, owszem. Świetny początek, w którym House znajduje się w płonącym budynku, w towarzystwie ciała pacjenta i duchów z przeszłości został jednak w moim odczuciu zepsuty przez zbyt optymistyczne, w stosunku do wydźwięku całego serialu, zakończenie. “House’a” lubiłam zawsze za cynizm tytułowego bohatera, który przenosił się na opowiadaną historię, ten zaś odjechał razem z House’em i Wilsonem - też na motorze, z tym, że w przeciwną stronę. “Shut up you idiot!” było, oczywiście, uroczym, holmesowskim zaskoczeniem, ale skoro “Everybody Dies” to ktoś mógłby mieć na tyle przyzwoitości, żeby rzeczywiście umrzeć.
Gdzieś w otchłani Internetu rzuciła mi się w oczy informacja, na temat filmowej kontynuacja “House’a”. Nie jestem wprawdzie zbyt optymistycznie, wiem jednak, że jeśli tylko coś takiego się pojawi natychmiast pobiegnę do kina. To pokazuje, że bez względu na wszystko David Shore i spółka spisali się na medal.
To szpitalne romansidło zwykłam w chwilach frustracji nazywać ostatnim jasnym punktem mojego życia, co chyba najlepiej okazuje mój stosunek do niego. Dotychczas hit ABC był moim ulubionym serialem - od lat wierna lekarzom ze Seatlle Grace-Mercy West z niecierpliwością czekałam na nowe odcinki. Prawdę mówiąc, dalej czekam, mimo że od pierwszego sezonu serial znacząco obniżył loty i rozmienił się na drobne. Wszyscy wydają się być zmęczeni - tak twórcy, jak i aktorzy. Ci z podstawowej, oryginalnej obsady coraz częściej mówią o odejściu. Tego rodzaju głosy pojawiły się nawet ze strony Ellen Pompeo i Patricka Dempseya, grających dwójkę głównych bohaterów - Meredith Grey i Dereka Sheparda, bez których serial straciłby rację bytu. Chociaż tego typu wiadomości mnie niepokoją doskonale rozumiem aktorów. W Seatlle Grace-Mercy West zdarzyło się już chyba wszystko, co mogło się zdarzyć - od zupełnie przyziemnej redukcji etatów po strzelaninę, zaś w finale ósmego sezonu Shonda Rhimes zafundowała widzom katastrofę lotniczą. Aż strach się bać tego, co spotka pechowych chirurgów w zapowiedzianym już sezonie dziewiątym. Kiedy o tym myślę, przypomina mi się, że przecież lubię seriale, które kiedyś się kończą i marzę o jakimś eleganckim zamknięciu serii. Niestety, jest to tylko pobożne życzenie, bo formuła serialu to istne perpetuum mobile - jedyne, co może je zatrzymać to drastyczny spadek oglądalności.
Finał piątego sezonu był ładnym zamknięciem całej serii - po tym, jak wszyscy mordercy trafili już tam gdzie ich miejsce, Murdoch wreszcie odnalazł szczęście u boku doktor Ogden. Nie jestem wprawdzie zwolenniczką happy endów, jednak tak dobrze poprowadzony wątek miłosny nawet w moich oczach zasługiwał na szczęśliwe zakończenie. Wydarzenia z finałowego epizodu miały miejsce na progu XX wieku - ostatnią scenę, w której Murdoch całuje miłość swojego życia, rozświetlają noworoczne fajerwerki. W ten sposób skończyło się nie tylko stulecie, lecz również epoka emisji “Murdoch Mysteries” w kanadyjskiej Citytv. Wprawdzie ma pojawić się szósty sezon, jednak serial przejęła inna stacja telewizyjna i zdaje się, że produkcją będą zajmować się inni ludzie, więc trudno mi zdecydować, czy mam ochotę oglądać Murdocha w XX wieku. Obawiam się, że serial może stracić wiele ze swojego uroku lub, co gorsza, zboczyć w stronę filmów telewizyjnych, traktujących o przygodach kanadyjskiego detektywa, które po prostu ciężko oglądać. Oczywiście, spróbuję, będę starała się jednak nie nastawiać zbyt optymistycznie - ten właśnie błąd popełniłam w niżej opisanym przypadku.
Drugi sezon “Gry o tron” był dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Nie pamiętam, żebym z równą niecierpliwością czekała na emisję kolejnego sezonu jakiegokolwiek serialu, ten zaś okazał się dużo poniżej moich oczekiwań. Po rewelacyjnym pierwszym sezonie liczyłam na to, że drugi będzie co najmniej równie dobry, jeśli nie lepszy, tymczasem... Wszyscy wiemy, jak było w rzeczywistości. Uderzyły mnie przede wszystkim liczne zmiany fabularne - po raczej wiernym pierwszym sezonie były ostatnim, czego się spodziewałam. Co gorsza, większość wypadła w moich oczach zdecydowanie na minus. Wyjątkowo, jak chyba wszystkich, którzy czytali “Pieśń Lodu i Ognia”, raził mnie wątek Robba, czy też, ściślej mówiąc, jego towarzyszki życia - przybłędy, pasującej do fabuły niczym przysłowiowy kwiatek do kożucha. Szczęśliwie, 27 maja wyemitowany został dziewiąty epizod, “Blackwater”, który przywrócił mi utraconą nadzieję - tak właśnie powinien wyglądać cały sezon. Pozostaje jeszcze liczyć na to, że Martin postara się, aby “Pieśń Lodu i Ognia” nie podzieliła losu “Koła czasu”. Jeśli ziści się ta ponura wizja z serialu pewnie nie zostanie nic, poza rewelacyjną czołówką.
Na koniec kilka słów o zwycięscy mojego prywatnego serialowego rankingu - w tym sezonie “Rodzina Borgiów” pokonała nawet “Grey’s Anatomy”, a to niemały wyczyn. Z drugiej strony, ten serial ma wszystko, czego tylko mogłabym oczekiwać od produkcji telewizyjnej. Przede wszystkim, w “The Borgias” nie ma postaci, która nie byłaby w jakiś sposób interesująca, a wszyscy są co najmniej dobrze zagrani - Jeremy Irons w roli papieża Aleksandra VI jest po prostu doskonały. Świetna fabuła, osnuta wokół walki o władzę w samym centrum Kościoła Katolickiego, Rzymie, oddanym w całym swym średniowiecznym brudem i splendorem. Naprawdę, w tym serialu można się zakochać, szczególnie po obejrzeniu finału drugiego sezonu, który w pełni obnaża konflikt powoli rozprzęgający łączące bohaterów więzy rodzinne. Ostatnia scena, w której wszyscy zbierają się nad wciąż targanym spazmami ciałem Rodriga nie wiedząc, jak mu pomóc najlepiej pokazuje, że to właśnie papież jest jedynym, co sprawia, iż Borgiowie wciąż stoją po tej samej stronie barykady. To również bardzo mocny kontrast ze sceną zamykającą poprzedni sezon, w której wszyscy gromadzą się wokół Lukrecji, trzymającej w ramionach nowo narodzonego syna - zjednoczeni jak nigdy potem.
W ten sposób sezon serialowy 2011/ 2012 zakończył się dla mnie definitywnie. Jedyne, co mi pozostaje, to urządzić kolejny wielki maraton „Grey's Anatomy”, który umili mi oczekiwanie na premierę trzeciego sezonu „The Borgias”.
PS. Ostatnio zaczęłam oglądać “Sherlocka” produkcji BBC. Nie mogę sobie wybaczyć, że mimo licznych pełnych entuzjazmu opinii znajomych zabrałam się za niego tak późno!