...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dwunasty.
Jeśli spojrzeć na sprawę z odpowiednio dalekiej perspektywy okaże się, że wyjście z wieku dziecięcego niewiele w tej kwestii zmieniło – ot, szczegóły. Instynkt terytorialny, oczywiście, pozostał, jednak pluszowe zwierzątka, jakkolwiek słodkie i urocze, ustąpiły miejsca książkom – niekoniecznie słodkim i uroczym, ale za to mającym zdecydowanie większy potencjał tak intelektualny, jak rozrywkowy. Wykształciłam też nowy arsenał narzędzi, mających chronić moją kolekcję przed niecnymi zakusami intruzów – modeli zachowań obronnych, dzięki którym żadna z moich cennych książek nie wpadnie w niepowołane ręce.
Przede wszystkim, musiałam zupełnie wyzbyć się odruchu charakterystycznego dla chyba każdego kolekcjonera, to znaczy przestać chwalić się publicznie czego to ja nie mam na półkach. Ze szczególnym uwzględnieniem tych sytuacji społecznych, w których mój długi monolog dotyczący tej, czy innej powieści poprzedzało wypowiedziane przez kogoś zwiastującego katastrofę zdania: „chciałbym to przeczytać”. To bowiem nieuchronnie prowadzi do tragedii – oto powietrze między mną i moim rozmówcą, niczym topór katowski, przecina pytanie: „czy możesz mi to pożyczyć?”.
Chwała mojej mamie, że wychowała mnie na osobę względnie asertywną upartą, jak osioł – w przeciwnym razie w każdej takiej sytuacji byłabym skazana na porażkę. Na szczęście, zwykle potrafiłam odmówić, pomagając sobie przy tym kilkoma morderczymi spojrzeniami. Zwykle, bo przecież nie z każdym człowiekiem można postąpić tak samo – bywali i tacy, którym odmówić nie mogłam.
Rzecz jasna, na nich również znalazłam sposób.
Na początek proponowałam – ach, jakże niewinnie to brzmi! - wymianę: skoro ja pożyczam Tobie moją książkę, odwdzięcz się tym samym, ja również z przyjemnością przeczytam coś ciekawego. Później wystarczyło już tylko zadbać, aby zakładnik był odpowiednio drogi sercu swojego właściciela. To, w połączeniu z właściwym pilnowaniem swoich skarbów – na przykład poprzez codzienne dopytywanie się, tak telefonicznie, jak i osobiście, o wrażenia z lektury – zazwyczaj dawało świetne efekty. Pożyczona pozycja wracała w ciągu dwóch tygodni, podczas których należało zawzięcie powstrzymywać myśli o kawie i tłustych palcach.
Łatwo domyślić się, że w takiej sytuacji związek z kimś, kto również kolekcjonuje książki to sprawa co najmniej trudna. Zasady „gospodarowania” książkami należało ustalić natychmiast – ze względu na szacunek dla własnego zdrowia. Zarówno psychicznego, jak i fizycznego.
Bo to, że nie możemy funkcjonować zgodnie ze zbyt ogólną i niebezpiecznie swobodną zasadą „co moje to twoje” od początku było oczywiste. Przynajmniej dla mnie. Z drugiej strony, należało wypracować jakiś wspólny model działania w tym zakresie, bo książek – a więc zarzewi ewentualnych konfliktów – przybywało z każdym dniem.
Wyprzedanie powtarzających się egzemplarzy, w celu całkowitego połączenia naszych kolekcji nigdy nie wchodziło w grę. To znaczy, nimdilowi przez chwilę chodziła po głowie taka myśl, porzucił ją jednak, kiedy tylko przestałam się odzywać i zaczęłam promieniować nienawiścią. Dostatecznie wymownie dałam do zrozumienia, że konieczność przekazania komuś któregoś z moich RPG-ów, nawet za odpowiednią opłatą, złamałaby mi serce. Jemu zaś – jakąś kończynę.
Za podobnie absurdalną uznałam koncepcję oddania mu podręczników, będących częściami zbieranych przez niego linii wydawniczych. Wprawdzie teoretycznie miałabym do nich dostęp, byłby on jednak mocno ograniczony – przede wszystkim przez bolesną świadomość, że już nie jestem ich właścicielką, a magiczna liczba na Library Thing zmniejszyła się znacząco.
Krótko mówiąc, nie zgodziłam się na nic, co zakładało jakiekolwiek zmiany bieżącego stanu rzeczy.
Słyszałam gdzieś jednak, że związkach ważne są kompromisy, zgodziłam się więc na pewne ustępstwa względem przyszłości, po cichu licząc na to, że nie zostaną w rzeczywistości zastosowane. W ten sposób została wprowadzona zasada dotycząca niedublowania nowych pozycji.
Niestety, przestrzegana.
Ach, jakże byłam naiwna! Początkowo wydawało mi się, że to bezpieczne rozwiązanie. Nie wymagało ode mnie pozbywanie się żadnej z wcześniejszych zdobyczy, co stanowiło niewątpliwą zaletę pomysłu, która, niestety, przysłoniła jego wady. Poza tym, biorąc pod uwagę, że nimdil jak szalony kolekcjonuje tylko stary Świat Mroku uważałam, iż pozostałe interesujące RPG-i jestem w stanie jakoś wywalczyć.
Sprawa Dresden Files pokazała, że sytuacja wcale nie wygląda tak różowo, jak mi się wydawało, a także ujawniała podstawową trudność związaną z powziętym zamysłem. Mowa, oczywiście, o różnych wersjach językowych, a właściwie – ich braku. W przypadku pozycji tłumaczonych problem w zasadzie nie istnieje – wtedy każde z nas może zaopatrzyć się we własny egzemplarz. To sytuacja idealna, w której wilk jest syty, a owca cała. Niestety, to zdarza się niesamowicie rzadko. W przypadku dużych amerykańskich tytułów można łudzić się naiwną nadzieją na rodzime wydanie, zazwyczaj jednak sprawa jest beznadzieja.
W ten sposób do niezwykłej rangi urosła, wydawałoby się, zupełnie banalna kwestia. Kto pierwszy powie „mój!”. Zawsze trzeba mieć się na baczności!
- Czyje to jest? Te Armie?
- Autorów Poza Czasem, chyba tyle można powiedzieć.
- Ojej. Moje czy Twoje. Co mnie obchodzi, kto to napisał. Doprawdy.
- Proste, że moje. Skoro nawet nie wiedziałaś, że wychodzi.
photo credit: green_is_in via photopin cc