Co moje to twoje

share and show love
...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dwunasty. 

Z przykrością wyznaję, że jestem osobą obdarzoną silnym instynktem terytorialnym. Przypuszczam, że to właśnie z tego względu nigdy nie byłam małą, słodką dziewczynką. Kiedy tylko jakieś dziecko próbowało bawić się moim pluszowym misiem, natychmiast wprowadzałam w życie procedury obronne – krzyk i płacz, zaś w wyjątkowo poważnych przypadkach, w ruch szły pięści, zęby i paznokcie. 

Jeśli spojrzeć na sprawę z odpowiednio dalekiej perspektywy okaże się, że wyjście z wieku dziecięcego niewiele w tej kwestii zmieniło – ot, szczegóły. Instynkt terytorialny, oczywiście, pozostał, jednak pluszowe zwierzątka, jakkolwiek słodkie i urocze, ustąpiły miejsca książkom – niekoniecznie słodkim i uroczym, ale za to mającym zdecydowanie większy potencjał tak intelektualny, jak rozrywkowy. Wykształciłam też nowy arsenał narzędzi, mających chronić moją kolekcję przed niecnymi zakusami intruzów – modeli zachowań obronnych, dzięki którym żadna z moich cennych książek nie wpadnie w niepowołane ręce. 

Przede wszystkim, musiałam zupełnie wyzbyć się odruchu charakterystycznego dla chyba każdego kolekcjonera, to znaczy przestać chwalić się publicznie czego to ja nie mam na półkach. Ze szczególnym uwzględnieniem tych sytuacji społecznych, w których mój długi monolog dotyczący tej, czy innej powieści poprzedzało wypowiedziane przez kogoś zwiastującego katastrofę zdania: „chciałbym to przeczytać”. To bowiem nieuchronnie prowadzi do tragedii – oto powietrze między mną i moim rozmówcą, niczym topór katowski, przecina pytanie: „czy możesz mi to pożyczyć?”. 

Chwała mojej mamie, że wychowała mnie na osobę względnie asertywną upartą, jak osioł – w przeciwnym razie w każdej takiej sytuacji byłabym skazana na porażkę. Na szczęście, zwykle potrafiłam odmówić, pomagając sobie przy tym kilkoma morderczymi spojrzeniami. Zwykle, bo przecież nie z każdym człowiekiem można postąpić tak samo – bywali i tacy, którym odmówić nie mogłam. 

Rzecz jasna, na nich również znalazłam sposób. 

Na początek proponowałam – ach, jakże niewinnie to brzmi! - wymianę: skoro ja pożyczam Tobie moją książkę, odwdzięcz się tym samym, ja również z przyjemnością przeczytam coś ciekawego. Później wystarczyło już tylko zadbać, aby zakładnik był odpowiednio drogi sercu swojego właściciela. To, w połączeniu z właściwym pilnowaniem swoich skarbów – na przykład poprzez codzienne dopytywanie się, tak telefonicznie, jak i osobiście, o wrażenia z lektury – zazwyczaj dawało świetne efekty. Pożyczona pozycja wracała w ciągu dwóch tygodni, podczas których należało zawzięcie powstrzymywać myśli o kawie i tłustych palcach. 

Łatwo domyślić się, że w takiej sytuacji związek z kimś, kto również kolekcjonuje książki to sprawa co najmniej trudna. Zasady „gospodarowania” książkami należało ustalić natychmiast – ze względu na szacunek dla własnego zdrowia. Zarówno psychicznego, jak i fizycznego. 

Bo to, że nie możemy funkcjonować zgodnie ze zbyt ogólną i niebezpiecznie swobodną zasadą „co moje to twoje” od początku było oczywiste. Przynajmniej dla mnie. Z drugiej strony, należało wypracować jakiś wspólny model działania w tym zakresie, bo książek – a więc zarzewi ewentualnych konfliktów – przybywało z każdym dniem. 

Wyprzedanie powtarzających się egzemplarzy, w celu całkowitego połączenia naszych kolekcji nigdy nie wchodziło w grę. To znaczy, nimdilowi przez chwilę chodziła po głowie taka myśl, porzucił ją jednak, kiedy tylko przestałam się odzywać i zaczęłam promieniować nienawiścią. Dostatecznie wymownie dałam do zrozumienia, że konieczność przekazania komuś któregoś z moich RPG-ów, nawet za odpowiednią opłatą, złamałaby mi serce. Jemu zaś – jakąś kończynę. 

Za podobnie absurdalną uznałam koncepcję oddania mu podręczników, będących częściami zbieranych przez niego linii wydawniczych. Wprawdzie teoretycznie miałabym do nich dostęp, byłby on jednak mocno ograniczony – przede wszystkim przez bolesną świadomość, że już nie jestem ich właścicielką, a magiczna liczba na Library Thing zmniejszyła się znacząco. 

Krótko mówiąc, nie zgodziłam się na nic, co zakładało jakiekolwiek zmiany bieżącego stanu rzeczy. 

Słyszałam gdzieś jednak, że związkach ważne są kompromisy, zgodziłam się więc na pewne ustępstwa względem przyszłości, po cichu licząc na to, że nie zostaną w rzeczywistości zastosowane. W ten sposób została wprowadzona zasada dotycząca niedublowania nowych pozycji. 

Niestety, przestrzegana. 

Ach, jakże byłam naiwna! Początkowo wydawało mi się, że to bezpieczne rozwiązanie. Nie wymagało ode mnie pozbywanie się żadnej z wcześniejszych zdobyczy, co stanowiło niewątpliwą zaletę pomysłu, która, niestety, przysłoniła jego wady. Poza tym, biorąc pod uwagę, że nimdil jak szalony kolekcjonuje tylko stary Świat Mroku uważałam, iż pozostałe interesujące RPG-i jestem w stanie jakoś wywalczyć. 

Sprawa Dresden Files pokazała, że sytuacja wcale nie wygląda tak różowo, jak mi się wydawało, a także ujawniała podstawową trudność związaną z powziętym zamysłem. Mowa, oczywiście, o różnych wersjach językowych, a właściwie – ich braku. W przypadku pozycji tłumaczonych problem w zasadzie nie istnieje – wtedy każde z nas może zaopatrzyć się we własny egzemplarz. To sytuacja idealna, w której wilk jest syty, a owca cała. Niestety, to zdarza się niesamowicie rzadko. W przypadku dużych amerykańskich tytułów można łudzić się naiwną nadzieją na rodzime wydanie, zazwyczaj jednak sprawa jest beznadzieja. 

W ten sposób do niezwykłej rangi urosła, wydawałoby się, zupełnie banalna kwestia. Kto pierwszy powie „mój!”. Zawsze trzeba mieć się na baczności!

- Czyje to jest? Te Armie?
- Autorów Poza Czasem, chyba tyle można powiedzieć.
- Ojej. Moje czy Twoje. Co mnie obchodzi, kto to napisał. Doprawdy.
- Proste, że moje. Skoro nawet nie wiedziałaś, że wychodzi.


photo credit: green_is_in via photopin cc

10 komentarzy:

  1. Heh, genialne:D
    Macie je wszstkie chociaż gdzie trzymać? Bo na przykład u mnie na trzydziestu sześciu metrach odkryłem że kwestia godnego miejsca na dobytek papierowy jest nie lada wyzwaniem logistycznym.

    OdpowiedzUsuń
  2. @KUZZ:
    Oczywiście, że nie mamy. Jedyną zaletą naszej sytuacji osobistej jest to, że połowa książek znajduje się w Krakowie, a połowa w Warszawie, ale i tak jesteśmy już - od dość dawna - na etapie stosów leżących na podłodze. Także dokładnie rozumiem, co masz na myśli. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja nauczyłem się nie pożyczać książek. Zawsze odpowiadam "nie pożyczam". Nie chodzi o to, że książka wróci zniszczona. To tylko książką, więc nie ma się czym przejmować, a z góry zakładam, że cywilizowani ludzie nie niszczą książek.

    Problem leży w innym miejscu. Mi ludzie książek po prostu nie zwracali. Nawet po wielu upomnieniach nie robili tego. Dla wielu zatrzymanie czyjejś książki to nie jest kradzież. Aby unikać kradzieży, przestałem pożyczać. Proste jak drut strzałowy!

    OdpowiedzUsuń
  4. @Piastun:
    Ja raczej nie pożyczam - to znaczy, jest kilka osób, którym ufam w tym względzie. U mnie, niestety, sytuacja była odwrotna. Książki wracały, ale zniszczone, w różnym stopniu, a osoby, które je zniszczyły jakoś nie zauważały, że dostały je w idealnym stanie. O ile jestem w stanie (z trudem) przeżyć zagięty róg, czy niewielką rysę na okładce, o tyle zalanie kawą WSZYSTKICH jakie wtedy wyszły (nie wiem, jakim cudem) tomów Harry'ego Pottera, sprawiło, że jeszcze w we wczesnej podstawówce wprowadziłam w tej kwestii dość ostrą politykę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Też wolę w idealnym stanie, ale czasem się nie da, zwłaszcza jak paczka idzie pocztą czy zza granicy. Ciekawym, czy reklamujesz takie obite przesyłki post factum? :P

    OdpowiedzUsuń
  6. @KFC:
    To zależy. Jeśli chodzi o powieści, mam zaufane księgarnie, w których zamawiam i jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby coś było nie tak. Jeśli chodzi wiekowe RPG-i, rzadko pojawiające się na ebayu jestem w stanie wiele wybaczyć, bo w takim wypadku trzeba się cieszyć, że w ogóle znalazła się aukcja (oczywiście, w dużej mierze mam na myśli CF). Jeśli chodzi o nowe RPG-i to zależy skąd przyszły i jaki jest stopień uszkodzenia. Np. "Airship Pirates", które dostałam pod choinkę zostało zareklamowane.

    OdpowiedzUsuń
  7. Rozumiem, że wspólnota posiadania (zrzucamy się na książkę po połowie) nie wchodzi w grę? :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Oczywiście, że nie! Każda książka musi być bardziej moja (albo, niestety, mniej). Równa "mojszość" wprowadziłaby okropny chaos :P

    OdpowiedzUsuń
  9. Zupełnie tego nie pojmuję szczerze mówiąc... Ok, jeśli jest to książka do której musisz wracać raz na miesiąc.. ale tylko po to aby ją otagować 'moja' i nie wracać do niej przez następne 20 lat.. i nie dać nimdilowi? Zupełnie nie łapię tego 'instynktu terytorialnego', ok gdyby to był ktoś obcy gdzie zachodzi podejrzenie zniszczenia egzemplarza.. No czarna magia dla mnie :P

    OdpowiedzUsuń
  10. Bez obaw, nie jest tak źle, jak Ci się wydaje, a prawdę mówiąc, jest nawet lepiej. Nimdil pożycza, czyta i przetrzymuje u siebie moje książki - po prostu dbam o to, żeby miał świadomość tego, że są moje i obchodził się z nimi należycie. W przeciwnym wypadku istniałaby możliwość uszkodzeń.

    OdpowiedzUsuń

comments