Jest luty 1867 roku. Wprawdzie po słynnej bitwie pod Königseig w Europie na kilka miesięcy zapanował spokój, jednak nie ma nikogo, kto nie spodziewałby się rychłego wybuchu kolejnej wojny. Żelazny Kanclerz nie zrezygnuje łatwo ze swoich planów. Podobnie Adwersarz. Nic więc dziwnego, że w Kazak Corom krasnoludzcy inżynierowie nieustannie pracują nad rozbudową Bawarskiej Marynarki Powietrznej. Gdy Bismarck znowu uderzy z pewnością tylko ona będzie mogła stawić czoła jego armii, toteż praca wre.
Do czasu.
Nagle bowiem w mieście krasnoludów zaczynają dziać się niepokojące rzeczy. Wszystko wskazuje na to, że ktoś sabotuje prace, aby opóźnić budowę najnowszego cudu techniki, olbrzymiego statku powietrznego, na cześć pewnej damy nazwanego „Marianną”.
„W trybikach wojny” to, oczywiście, scenariusz, który poprowadziłam na ZjAvie; typowa przygoda – śledztwo, raczej prosta, ponieważ nastawiona przede wszystkim na zapoznanie graczy z najbardziej charakterystycznymi cechami Castle Falkenstein. Pojawiły się więc nawiązania do historii Nowej Europy, słynni bohaterowie niezależni, Dziki Gon, wszystko zaś w kontekście walki ze szpiegami Żelaznego Kanclerza. Niestety, sesja konwentowa nie wypadała równie dobrze, jak ta, którą poprowadziłam mojej krakowskiej drużynie. Z kilku powodów.
Oczywista oczywistość
Niestety, nie nadaję się do tłumaczenia gier. Prawdę mówiąc, nie nadaję do tłumaczenia czegokolwiek [1]. Jeśli coś wiem, zawsze wydaje mi się, że jest to oczywiste dla wszystkich wokoło i nie wymaga żadnego wyjaśnienia. W trakcie sesji okazało się jednak, że powinnam przed rozpoczęciem gry poświęcić zdecydowanie więcej czasu na wytłumaczenie, o co właściwie tu chodzi i jak to działa. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę spóźnienie graczy, miałam poważne obawy, że nie uda mi się zmieścić w przepisowym czasie, więc przed-sesyjne bajdurzenie starałam się skrócić do minimum. Jak się okazało, niepotrzebnie.
Syndrom Wolsunga
Castle Falkenstein i Wolsung to zbliżone systemy, jeśli chodzi o klimat, jednak dzieli je cienka granica, po przekroczeniu której z Nowej Europy bohaterowie bezpowrotnie przenoszą się do Wanadii. W moim odczuciu w CF zagrożenie jest dużo bardziej realne i należy traktować je poważniej, niż w Wolsungu, dla którego normą jest absurdalność na poziomie ostatniej kinowej adaptacji „Trzech muszkieterów”. Osobną kwestią jest użycie kart, które w Wolsungu pozwalają graczom na wchodzenie w kompetencje MG, natomiast w Castle Falkenstein po prostu zastępują kostki. Najwyraźniej nie podkreśliłam tego wszystkiego dostatecznie wyraźnie, ponieważ przez całą sesję czułam, jak gracze ciągną mnie w stronę Wolsunga, w ten czy inny sposób.
Celebryta
Miałam zaszczyt poprowadzić luckowi, który ze względów od niego niezależnych okazał się być bardzo problematycznym graczem. Po pierwsze, będąc w fandomie znaną osobistością przyciągał do naszego stolika mnóstwo znajomych, którzy chcieli się przywitać i zamienić kilka słów. Po drugie, lucek był potwornie zmęczony i najzwyczajniej w świecie zasypiał. Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy i zupełnie nie wiedziałam, jak sobie z tym radzić. Pozwolić spać w spokoju, wlewać do gardła napoje energetyczne, kopać pod stołem? Nagle zaczęłam doceniać zachowanie Kastora, który na zeszłorocznej edycji podczas sesji w nWoD-a w pewnym momencie zdecydował, że jest zbyt nieprzytomny, żeby grać. Przeprosił więc MG oraz współgraczy i... poszedł się zdrzemnąć.
Bez wątpienia sesja nie wypadła tak dobrze, jak mogłaby wypaść. Z drugiej strony opinie graczy wskazywały na to, że jakkolwiek dostrzegali pewne wady byli raczej zadowoleni i bawili się dobrze. Szczególnie podobało się odgrywanie NPC-ów, do opisów również nie było żadnych zastrzeżeń. Zamiast zapaść się po ziemię i nigdy więcej nie pokazywać na konwentach mogę więc zacząć myśleć o krakowskim Lajconiku. W kontekście prowadzenia, oczywiście.
[1] najlepszym tego dowodem jest nimdil, który po kilku lekcjach ze mną wciąż nie potrafi poprawnie przedstawić się po francusku.
Note to self: NIE witać się z luckiem, kiedy gra. ;) A swoją drogą, miałem okazję widzieć niedawno Muszkieterów. Przyznam, że się rozczarowałem. Byłem mocno nastawiony na pulpę, kicz, patos i efekty specjalne połączone z ładnymi kostiumami i dość płytkimi, ale barwnymi postaciami. Dostałem to wszystko... ale jakoś tak do przesady. Nie mogę oderwać się od porównania Muszkieterów z Sherlockiem Holmesem, filmem niby też nastawionym na rozrywkę, a jednak nie pozbawionym logiki i finezji.
OdpowiedzUsuńAle tekst Richelieu o diabolicznym śmiechu był cudowny. ;)
@Darcane:
OdpowiedzUsuńMyślę, że po prostu najlepiej działałby model Lajconikowy, gdzie sesje odbywały się w zamkniętych pomieszczeniach. Z drugiej strony, żeby rozwiązać sprawę w ten sposób, trzeba dysponować budynkiem innym niż szkoła.
Ja byłam "Muszkieterami" zachwycona, podobnie, jak "Sherlockiem" - chyba po prostu wiedziałam, czego się spodziewać.