Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

Koszmar spełniony

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz czternasty.

Odkąd pamiętam, marzyłam o tym, żeby mieć psa - takiego prawdziwego, dostatecznie dużego, aby można było się do niego przytulić. W żadnym razie yorkshire teriera, czy pinczera miniaturowego, które z powodzeniem mogły zostać zastąpione przez świnkę morską lub szczura dumbo. Niestety, realizacja tego marzenia przez długie lata była niemożliwa - w moim życiu gościły rozmaite gryzonie, czasem nawet jakiś pies na pół etatu, jednak własny czworonożny przyjaciel niezmiennie pozostawał poza moim zasięgiem.

Tak to jest, że ośmioletnia dziewczynka zwykle nie ma zbyt wiele do powiedzenia, szczególnie, kiedy  długie miesiące zajmuje jej namówienie mamy, aby wyraziła zgodę na trzymanie w domu zwierza bardziej zajmującego, niż rybki. Te ostatnie zaś, nawiasem mówiąc, okazują się wyjątkowo problematyczne, kiedy nagle zaczyna przeciekać dziesięciolitrowe akwarium. Mama jednak, nawet w obliczu takiej katastrofy, pozostawała głucha na moje zapewnienia o gotowości odbywania spacerów z psem o barbarzyńskiej 6 rano.

Na szczęście, człowiek dorosły może pozwolić sobie na znacznie więcej niż dziecko, toteż po długich poszukiwaniach, dziesiątkach telefonów, dyskusjach i negocjacjach, które zostały zwieńczone krótką wycieczką do hodowli w Siedlcach zostałam współwłaścicielką małej, niewinnie wyglądającej suczki setera irlandzkiego. Po dwóch tygodniach życia w jej towarzystwie moje zbudowane na bazie dziecięcych marzeń wyobrażenia o posiadaniu psa zostały pogryzione, przeżute i wydalone w postaci rzadkiej kupki. I nie, wcale nie chodzi o to, że pierwszy spacer, zamiast o 6 rano, odbywa się o 4:30. Gdyby jedynym problemem związanym z opiekowaniem się nią był chroniczny niedobór snu byłabym naprawdę szczęśliwą, beztroską osobą.

Niestety! Ten uroczy szczeniak, którym zachwyca się każdy napotkany na spacerze przechodzień to po prostu potwór w psiej skórze zaprogramowany na niszczenie wszystkiego, co go otacza.

Zaczęło się nad wyraz niewinnie, bo pierwszy dzień w nowym domu grzecznie przespała, nic więc nie zapowiadało późniejszej katastrofy. Ta zaś, rozpoczęta pobudką przed 5 rano dnia następnego, w najlepsze trwa do dzisiaj. Pies z pogardą patrzy na gryzaki i zabawki - czasem zdarza mu się zwrócić na nie uwagę, jednak tym, co zapewnia najlepszą rozrywkę są kable, książki i ubrania.

W pierwszym tygodniu wystarczyło zrezygnować z wykorzystywania podłogi, jako najniżej położonej półki w mieszkaniu, jednak ta prosta strategia szybko okazała się niewystarczająca wobec rosnącej psiej pewności siebie i coraz mocniejszych tylnych łap. Kiedyś wydawało mi się, że utrzymanie w ryzach szczurzyc było trudnym zadaniem. Teraz wspominam je jako miłe, pluszowe misie. O trzymaniu w ryzach szczeniaka nie ma w ogóle mowy - mieszkanie w równym stopniu należy do mnie, co do niego, a jego obecność zagraża każdej książce, każdemu kablowi - i to nie tylko zwykłym pogryzieniem, ale po prostu regularną konsumpcją. Ostatnim bastionem, oazą bezpieczeństwa i spokoju jest łóżko, na które jeszcze nie umie wejść - pewnie zresztą i to niedługo ulegnie zmianie.

Poza tym, co daje mi posiadanie tej twierdzy skoro nie jestem w stanie ukryć w niej ponad 800 RPG-ów i dodatkowych kilku setek powieści? Odpowiedź brzmi: dużo. Na przykład, moje dłonie wciąż jeszcze znajdują się tam, gdzie ich miejsce, a więc przyczepione do nadgarstków, a nie smętnie porzucone gdzieś w okolicach psiego posłania. Nie zmienia to jednak faktu, że ciężko mi na sercu kiedy - z wysokości łóżkowej twierdzy - patrzę na psa uroczo obrabiającego kabel telekomunikacyjny i nimdilową kolekcję MiM-ów, po czym ze smakiem w ślicznych oczach zerkającego na dolne półki regałów z RPG-ami.

Odnotowaliśmy już pierwsze ofiary. Wprawdzie nie śmiertelne, jednak nie ulega wątpliwości, że na takie również przyjdzie pora. Pewnie powiesz, czytelniku, że powinnam podjąć walkę i dzielnie stawić czoła sprawcy destrukcji. Dobre sobie! Wystarczy jedno spojrzenie tych pięknych, wiecznie smutnych oczu, aby moje możliwości działań ograniczyły się do głaskania psa po brzuchu.

Jestem w pełni świadoma swojej bezsilności. Dlatego wiedz, czytelniku, że jeżeli nie będę dawać znaku życia przez kolejne pół roku oznacza to, że wraz z kablem telekomunikacyjnym i ogromnym stosem RPG-ów zaginęłam w krainie zwanej Bezdennym Żołądkiem Królowej Tytanii.

Do cotygodniowego użytku

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz trzynasty. 

W chwili obecnej moja kolekcja RPG-ów liczy dokładnie 80 podręczników, z czego, rzecz jasna, co najmniej połowy nie przeczytałam, o poprowadzeniu nie wspominając. Mimo to, kolejne tomy przybywają, zaś kolekcja rozrasta się – powoli, acz nieubłaganie. Z każdym miesiącem coraz bardziej zaczyna brakować miejsca na półkach, a czasu, żeby to wszystko czytać chyba tak naprawdę nigdy nie miałam. Prawdopodobnie niewinnie wyglądająca osiemdziesiątka wraz z końcem roku zmieni się w niepokojąco dużą setkę. Precyzyjny, dopracowywany przez długie miesiące system, według którego układam na półkach kolejne tomy trafi szlag, zaś na podłodze zaczną pojawiać się stosy książek, niemo przypominające o konieczności przeprowadzki. 

Nie będę jednak narzekać: lubię mieć tę świadomość, że kiedy znudzą mi się wreszcie, hołubione obecnie, nowy świat Mroku, Castle Falkenstein i Lady Blackbird będzie wystarczyło podejść do regału i sięgnąć po któryś z czekających od dawna na swoją kolej podręczników. 

Czasy, których wystarczało mi posiadanie kilku podręczników D&D, chociaż wcale nie tak odległe, wydają się teraz przeszłością równie zamierzchłą, co, powiedzmy, epoka kamienia łupanego, a powrót do radosnych przygód w świecie Zapomnianych Krain – niewyobrażalny. 

Jakkolwiek obecnie wydaje się to dość nieprawdopodobne, kiedyś miałam zupełnie inny stosunek do podręczników RPG. Dzięki temu nowe pozycje pojawiały się u mnie z częstotliwością, którą można by określić chyba tylko rozsądną – na tyle, żeby móc względnie szybko dostąpić zaszczytu bycia używanymi podczas sesji, a nie latami czekać na zryw RPG-owego czytelnictwa wywołany wyrzutami sumienia. Wszystko przez to, że jeszcze nie tak dawno temu RPG-i nie były dla mnie obiektem kolekcjonerskiej obsesji, w przeciwieństwie do beletrystyki, którą od dziecka traktowałam z odrobinę szaloną czołobitnością. Dość długo udawało mi się utrzymać ów zdrowy stosunek do RPG – pamiętam, że przez wiele lat określałam podręczniki obrazoburczym mianem książek użytkowych. 

Co to właściwie jest, ta książka użytkowa? Jak odróżnić ją od pozostałych książek, jej doskonalszych sióstr? Czy istnieją jakieś szczegółowe wytyczne, dotyczące klasyfikacji poszczególnych woluminów? I co to w ogóle za chory podział – jakby nie wystarczyły setki nowych, pojawiających się co chwilę podgatunków! 

Tak naprawdę książka użytkowa niczym nie różni się od książki na półkę – przynajmniej, jeśli chodzi o cechy fizyczne. Dwa leżące obok siebie woluminy, należące do tych – tak przecież różnych! - kategorii na pierwszy, a nawet drugi i trzeci rzut oka nie do odróżnienia. Książki użytkowe bowiem, podobnie, jak swoje kolekcjonerskie siostry, są wydawane na pięknym, białym papierze i w eleganckiej, twardej oprawie, a po przyniesieniu z księgarni lub rozpakowaniu paczki słodko pachną świeżą farbą drukarską. W obu przypadkach zdarza się też, że kartki przywodzą na myśl papier toaletowy, okładka jest potargana, a tom otacza nieprzyjemna, wilgotna woń nigdy niesprzątanej piwnicy. 

Bo tak naprawdę książka użytkowa nie jest fizycznym przedmiotem – ta raczej pewna świadomość, pewien stan umysłu, który sprawia, że czytelnik ze statecznego bibliofila zmienia się w ignoranta, który gotów jest robić rzeczy zupełnie szalone. 

To świadomość, która pozwala podkreślać ołówkiem najważniejsze informacje, na zawsze zostawiać pomiędzy stronami kolorowe zakładki, a nawet zaginać rogi kartek. To swoboda, z którą wrzuca się dany tom do plecaka lub torebki, nie zabezpieczywszy go uprzednio w odpowiedni sposób. To uczucie, które sprawia, że zostawia się otwarty wolumin, leżący na łóżku grzbietem go góry i odchodzi. - czasami tylko po coś do picia, innym razem na długie godziny To beztroska, która pozwala bez lęku pić herbatę, kawę, a nawet czerwone wino – z książką w ręku. 

Kiedyś z taką właśnie niebezpieczną niefrasobliwością traktowałam RPG-i. Przekładało się to nie tylko na brak tego charakterystycznego niepokoju podczas sesji, że ktoś wyleje mi na podręcznik colę, lecz również na liczbę pozycji na półce. Kupowałam jedynie te, które mogły mi się przydać podczas sesji, koncentrując się wyłącznie na bieżących kampaniach. Nie miałam też nic przeciwko rozpadającym się kserokopiom, po których można było bazgrać do woli – nawet kolorowymi zakreślaczami. W pewnym momencie jednak RPG-i z książek użytkowych zmieniły się w... cóż, książki. 

Potem nigdy nic już nie było takie, jak wcześniej.


photo credit: cobra libre via photopin cc

Co moje to twoje

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dwunasty. 

Z przykrością wyznaję, że jestem osobą obdarzoną silnym instynktem terytorialnym. Przypuszczam, że to właśnie z tego względu nigdy nie byłam małą, słodką dziewczynką. Kiedy tylko jakieś dziecko próbowało bawić się moim pluszowym misiem, natychmiast wprowadzałam w życie procedury obronne – krzyk i płacz, zaś w wyjątkowo poważnych przypadkach, w ruch szły pięści, zęby i paznokcie. 

Jeśli spojrzeć na sprawę z odpowiednio dalekiej perspektywy okaże się, że wyjście z wieku dziecięcego niewiele w tej kwestii zmieniło – ot, szczegóły. Instynkt terytorialny, oczywiście, pozostał, jednak pluszowe zwierzątka, jakkolwiek słodkie i urocze, ustąpiły miejsca książkom – niekoniecznie słodkim i uroczym, ale za to mającym zdecydowanie większy potencjał tak intelektualny, jak rozrywkowy. Wykształciłam też nowy arsenał narzędzi, mających chronić moją kolekcję przed niecnymi zakusami intruzów – modeli zachowań obronnych, dzięki którym żadna z moich cennych książek nie wpadnie w niepowołane ręce. 

Przede wszystkim, musiałam zupełnie wyzbyć się odruchu charakterystycznego dla chyba każdego kolekcjonera, to znaczy przestać chwalić się publicznie czego to ja nie mam na półkach. Ze szczególnym uwzględnieniem tych sytuacji społecznych, w których mój długi monolog dotyczący tej, czy innej powieści poprzedzało wypowiedziane przez kogoś zwiastującego katastrofę zdania: „chciałbym to przeczytać”. To bowiem nieuchronnie prowadzi do tragedii – oto powietrze między mną i moim rozmówcą, niczym topór katowski, przecina pytanie: „czy możesz mi to pożyczyć?”. 

Chwała mojej mamie, że wychowała mnie na osobę względnie asertywną upartą, jak osioł – w przeciwnym razie w każdej takiej sytuacji byłabym skazana na porażkę. Na szczęście, zwykle potrafiłam odmówić, pomagając sobie przy tym kilkoma morderczymi spojrzeniami. Zwykle, bo przecież nie z każdym człowiekiem można postąpić tak samo – bywali i tacy, którym odmówić nie mogłam. 

Rzecz jasna, na nich również znalazłam sposób. 

Na początek proponowałam – ach, jakże niewinnie to brzmi! - wymianę: skoro ja pożyczam Tobie moją książkę, odwdzięcz się tym samym, ja również z przyjemnością przeczytam coś ciekawego. Później wystarczyło już tylko zadbać, aby zakładnik był odpowiednio drogi sercu swojego właściciela. To, w połączeniu z właściwym pilnowaniem swoich skarbów – na przykład poprzez codzienne dopytywanie się, tak telefonicznie, jak i osobiście, o wrażenia z lektury – zazwyczaj dawało świetne efekty. Pożyczona pozycja wracała w ciągu dwóch tygodni, podczas których należało zawzięcie powstrzymywać myśli o kawie i tłustych palcach. 

Łatwo domyślić się, że w takiej sytuacji związek z kimś, kto również kolekcjonuje książki to sprawa co najmniej trudna. Zasady „gospodarowania” książkami należało ustalić natychmiast – ze względu na szacunek dla własnego zdrowia. Zarówno psychicznego, jak i fizycznego. 

Bo to, że nie możemy funkcjonować zgodnie ze zbyt ogólną i niebezpiecznie swobodną zasadą „co moje to twoje” od początku było oczywiste. Przynajmniej dla mnie. Z drugiej strony, należało wypracować jakiś wspólny model działania w tym zakresie, bo książek – a więc zarzewi ewentualnych konfliktów – przybywało z każdym dniem. 

Wyprzedanie powtarzających się egzemplarzy, w celu całkowitego połączenia naszych kolekcji nigdy nie wchodziło w grę. To znaczy, nimdilowi przez chwilę chodziła po głowie taka myśl, porzucił ją jednak, kiedy tylko przestałam się odzywać i zaczęłam promieniować nienawiścią. Dostatecznie wymownie dałam do zrozumienia, że konieczność przekazania komuś któregoś z moich RPG-ów, nawet za odpowiednią opłatą, złamałaby mi serce. Jemu zaś – jakąś kończynę. 

Za podobnie absurdalną uznałam koncepcję oddania mu podręczników, będących częściami zbieranych przez niego linii wydawniczych. Wprawdzie teoretycznie miałabym do nich dostęp, byłby on jednak mocno ograniczony – przede wszystkim przez bolesną świadomość, że już nie jestem ich właścicielką, a magiczna liczba na Library Thing zmniejszyła się znacząco. 

Krótko mówiąc, nie zgodziłam się na nic, co zakładało jakiekolwiek zmiany bieżącego stanu rzeczy. 

Słyszałam gdzieś jednak, że związkach ważne są kompromisy, zgodziłam się więc na pewne ustępstwa względem przyszłości, po cichu licząc na to, że nie zostaną w rzeczywistości zastosowane. W ten sposób została wprowadzona zasada dotycząca niedublowania nowych pozycji. 

Niestety, przestrzegana. 

Ach, jakże byłam naiwna! Początkowo wydawało mi się, że to bezpieczne rozwiązanie. Nie wymagało ode mnie pozbywanie się żadnej z wcześniejszych zdobyczy, co stanowiło niewątpliwą zaletę pomysłu, która, niestety, przysłoniła jego wady. Poza tym, biorąc pod uwagę, że nimdil jak szalony kolekcjonuje tylko stary Świat Mroku uważałam, iż pozostałe interesujące RPG-i jestem w stanie jakoś wywalczyć. 

Sprawa Dresden Files pokazała, że sytuacja wcale nie wygląda tak różowo, jak mi się wydawało, a także ujawniała podstawową trudność związaną z powziętym zamysłem. Mowa, oczywiście, o różnych wersjach językowych, a właściwie – ich braku. W przypadku pozycji tłumaczonych problem w zasadzie nie istnieje – wtedy każde z nas może zaopatrzyć się we własny egzemplarz. To sytuacja idealna, w której wilk jest syty, a owca cała. Niestety, to zdarza się niesamowicie rzadko. W przypadku dużych amerykańskich tytułów można łudzić się naiwną nadzieją na rodzime wydanie, zazwyczaj jednak sprawa jest beznadzieja. 

W ten sposób do niezwykłej rangi urosła, wydawałoby się, zupełnie banalna kwestia. Kto pierwszy powie „mój!”. Zawsze trzeba mieć się na baczności!

- Czyje to jest? Te Armie?
- Autorów Poza Czasem, chyba tyle można powiedzieć.
- Ojej. Moje czy Twoje. Co mnie obchodzi, kto to napisał. Doprawdy.
- Proste, że moje. Skoro nawet nie wiedziałaś, że wychodzi.


photo credit: green_is_in via photopin cc

O przewagach trylogii

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz jedenasty. 

Swoje pierwsze kroki na gruncie czytelniczym stawiałam w szkole podstawowej, powoli odkrywając, że książki to nie tylko nudne lektury pokroju, chociażby, „Karolci” Marii Krüger. Nawiasem mówiąc, tę ostatnią uważałam za nieciekawą do tego stopnia, że jedynym sposobem, abym poznała jej treść było czytanie mi jej na głos przez moją mamę. To nie tylko uchroniło mnie przed jedynką za nieznajomość treści lektury, ale też nieco uodporniło. Na tyle, abym zdołała przebrnąć przez „Przygody Filonka Bezogonka” - w bólach, lecz w pełni samodzielnie. 

Pierwszymi książkami, których nie postrzegałam, jako wyrafinowanych narzędzi tortur były „Pod szczęśliwą kocią gwiazdą” Grażyny Strumiłło-Miłosz oraz „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery. Wprawdzie nie sięgnęłam po nie z własnej, nieprzymuszonej woli, jednak przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, niecierpliwie przewracając kolejne strony. To otworzyło mi oczy na literaturę. Nagle cotygodniowe, obowiązkowe wizyty w szkolnej bibliotece stały się zupełnie znośnym doświadczeniem. 

Krótko po tym odkryłam Harry'ego Pottera, który całkowicie podbił moje dziecięce serce. Wtedy na polskim rynku dostępne były dopiero dwa tomy – zaczątek przyszłej kolekcji, książki, które pierwsze pojawiły się na mojej półce. Wciągnęły mnie zupełnie – nie miałam ochoty opuszczać Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie do tego stopnia, że „Kamień filozoficzny” i „Komnatę tajemnic” przeczytałam chyba kilkanaście razy. 

Teraz trudno mi uwierzyć, że mogłam tracić na to czas. Jest przecież tyle ciekawych książek, którym mogłam go poświęcić! Z drugiej strony, nie wiem, czy potrafiłabym do nich dotrzeć. Wtedy moje życie literackie było wciąż raczej ubogie – nie istniały jeszcze setki stron internetowych z tysiącami recenzji, które mogły skierować mnie we właściwym kierunku, a jedynymi osobami, na które mogłam liczyć pod tym względem czytelniczych konsultacji była garstka koleżanek i pani z biblioteki. 

Pozostawało też dojmujące uczucie niedosytu, które nie pozwalało mi sięgnąć po żadną inną lekturę. 

Rozstanie z dobrą książką bywa bowiem naprawdę trudne. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy nowości pojawiają się na rynku w tak szybkim tempie, że nie sposób nadążyć z czytaniem. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz pozwoliłam sobie wrócić do jakiejś lektury – widok nieustannie rosnącego stosu książek cierpliwie czekających na swoją kolej skutecznie wybija mi z głowy tego rodzaju fanaberie. 

Stąd też uważam, że, jeśli mowa o objętości liczonej w tomach, trylogia jest najlepszą formą, w jakiej podaje się literaturę czytaną dla przyjemności. Jednotomowe historie, nawet, jeśli są kompletne, z elegancko zamkniętym zakończeniem, pozostawiają po sobie ogromny niedosyt. Ten zaś sprawia, że potem trudno sięgnąć po coś nowego – a czas goni, inne książki czekają. Trylogie pozwalają w pełni nacieszyć się opowiadaną historią, a nawet trochę się nią znudzić. Nie jest to jednak znudzenie, które wiąże się z przebijaniem się przez wielotomowe sagi. Przy piątym tomie ma się serdecznie dość, jednak szacunek dla literatury nie pozwala porzucić cyklu, nie dobrnąwszy wcześniej do końca. 

Znudzenie, o którym tu mowa, ma zupełnie inny charakter. Sprawia, że ostatni tom zamyka się z przyjemnym uczuciem ulgi i poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Potem można z czystym sumieniem odłożyć na półkę wszystkie trzy tomy i bez bólu sięgnąć po nowe pozycje.

Być może właśnie dlatego czwarty tom cyklu Mike'a Careya o londyńskim egzorcyście, Feliksie Castorze zaczyna mnie już odrobinę męczyć. A przecież przede mną jeszcze piąty. Może po prostu nie należało czytać tego wszystkie na raz.

Mój błąd.

Pudła

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dziesiąty. 

Mniej więcej dwa razy do roku, w okolicy stycznia i lipca, robię generalnie porządki. Zajmuje mi to dokładnie cały dzień, z czego większość czasu pochłania, oczywiście, wycieranie z kurzu, a następnie układanie na półkach całego księgozbioru. W zasadzie to całkiem przyjemne, chociaż męczące, zajęcie, ma bowiem dwie podstawowe zalety. Po pierwsze, tego dnia przez chwilę mam w ręku każdą z moich książek, co wiąże się z sentymentalną podróżą przez długie lata zbieractwa. Niewielka plamka, drobne zagięcie okładki - wszystko to o czymś lub o kimś przypomina. Po drugie, mogę zorientować się, jak wiele nowych pozycji przybyło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, sprzątanie bowiem zmusza do odszukania wszystkich tych, które zostały powtykane w najdziwniejsze możliwe miejsca, w ramach tymczasowej oszczędności przestrzeni. Oczywiście, wszystko jest na bieżąco katalogowane na Library Thing, jednak dopiero wpatrywanie się z ułożone na podłodze stosy książek pozwala mi w pełni uświadomić sobie tempo, w jakim spływają do mnie nowe woluminy.

A te, jak wskazuje dzisiejsze wielkie sprzątanie, spływają całkiem szybko. Naprawdę, zmieniające się liczby na Library Thing zupełnie nie oddają rzeczywistej sytuacji - niby pokazują, ile tego wszystkiego jest, nie są w tym jednak tak wymowne, jak być powinny. Oto na przykład zorientowałam się, że mam więcej w pełni kompletnych serii, niż mi się wydawało, a z kolei do uzupełnienia pozostałych nie brakuje tak wiele, jak sądziłam. Miła niespodzianka. 

Niestety, na miłych niespodziankach się nie skończyło - szybko okazało się, że równowaga w przyrodzie została zachowana, bo coś podkusiło mnie, aby nieco zmodyfikować ułożenie książek na półkach.

Nie, wcale nie chodzi o ból kręgosłupa, który pojawił się już po zapełnieniu najwyższej półki - do tego już zdążyłam się przyzwyczaić. Problem tkwi w tym, że kiedy już cała dostępna przestrzeń była zapełniona okazało się, że zostało jeszcze jakieś pół metra książek, które trzeba gdzieś wcisnąć - nie mogą przecież zostać na podłodze, odrzucone i samotne.

Nie było łatwo, jednak ostatecznie udało mi się znaleźć miejsce powyżej poziomu podłogi dla wszystkich zainteresowanych. Zdałam sobie jednak sprawę ze strasznej prawdy - wraz z kolejną książką, którą kupię lub dostanę, będę musiała udać się na, jakże daleką i niewdzięczną!, wyprawę do Ikei.

Nie, nie po nowy regał. Na korzystanie z tego typu udogodnień od dawna już nie mam dostatecznie dużo wolnej przestrzeni. Bardzo cieszyłabym się, gdyby celem tej misji było zdobycie regału - nawet, jeśli pod ciężarem RPG-ów ich półki kompletnie wyginają się po już po paru miesiącach.

Niestety, będę kupować jedynie pudła. Pudła! Brzydkie, kartonowe pudła, które będą musiały stać gdzieś na podłodze.

Wiem, że kolejny wolumin, który dodam do swojej kolekcji, jak każdy poprzedni, sprawi mi ogromną radość - zapach farby drukarskiej i szelest papieru niezmiennie mnie cieszą. Niemniej, wiem też, że chwilę później przyjdzie mi płakać nad jego smutnym losem. Po tym, jak dodam go do katalogu na LT, będzie musiał trafić do pudła właśnie.

Ta niewesoła perspektwa sprawia, że w mojej głowie pojawiają się koncepcje zgoła heretyckie. Bo może e-książki to wcale nie taki głupi pomysł?

Magiczne słowa

[Zostałam już mistrzem Ligi Pokemon, mogę więc wrócić do normalnego życia.]


...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz dziewiąty. 

W „Wiekach światła” Iana R. MacLeoda zakochałam już od pierwszego rozdziału i natychmiast po zakończeniu lektury sięgnęłam po kolejną powieść autora, której akcja, wprawdzie nieco później, jednak rozgrywa się w tym samym uniwersum - „Dom Burz”. Zachwyt pozostał, toteż mogłam jedynie zainteresować się pozostałymi pozycjami ze stajni MAGa, wydanymi w ramach Uczty wyobraźni. W ten sposób rozpoczęłam zbieranie słynnej już serii. 

Pierwszym krokiem było wydarcie nimdilowi „Ślepowidzenia” i wydanie zakazu kupowania kolejnych tomów serii - nie mogłam pozwolić, aby idiotyczna umowa o niedublowaniu książek stanęła na drodze moim kolekcjonerskim zapędom. Mój mężczyzna zakaz przyjął z pokorą, zaznaczywszy jednak, że w takim razie chce zatrzymać dla siebie Solarisową Klasykę s-f, na którą wzgardliwie machnęłam ręką. W tamtym okresie nie zbierałam żadnego cyklu, toteż do sprawy podeszłam z wielkim entuzjazmem i spieszno mi było do ustawiania na półce kolejnych części. 

Niestety! Kolekcja nie powiększała się w satysfakcjonującym tempie, a szybkość z jakąś MAG wypuszczał na rynek kolejne tomy sprawiła, że nagle zorientowałam się, iż mam ogromne zaległości. 

Nic więc dziwnego, że kiedy przy okazji którejś edycji warszawskiej Avangardy pojawiła się możliwość zdobycia kilku z brakujących pozycji mniejszym kosztem natychmiast przystąpiłam do wybierania egzemplarzy idealnych. Dokładnie zbadałam powierzchnię okładek, uważnie skontrolowałam rogi oraz zwróciłam baczną uwagę na brzegi stron, by wreszcie kilka książek mogło dostąpić zaszczytu bycia wliczonymi w poczet mojej kolekcji. Nie przypuszczając, że coś mogłoby być nie w porządku wróciłam tamtego dnia do domu z pakietem książek i wielkim uśmiechem na twarzy. 

Rozczarowanie przyszło parę miesięcy później, kiedy kończyłam czytać „Akwafortę”. Oto okazało się, że mój „idealny egzemplarz” nie jest wcale tak doskonały, jak być powinien. Co gorsza, jego odkryta wada uniemożliwiała dokończenie powieści, nie chodziło bowiem o zabrudzone strony lub rysę na okładce, ale o... brak kilkunastu ostatnich stron tekstu. 

Wtedy to mój entuzjazm to zbierania powieści spod znaku Uczty wyobraźni został poważnie nadszarpnięty, a nowe książki, siłą rzeczy, zaczęły pojawiać się na półkach ze znacznie mniejszą częstotliwością. 

Szczęśliwie został odbudowany przez osoby trzecie – od jakiegoś czasu na każdą możliwą okazję ofiarowywano mi jedną lub kilka „Uczt”. Tylko dzięki temu mogłam niedawno wypowiedzieć słowa, które jeszcze kilka dni temu wydawały się należeć do odległej przyszłości. Słowa wyjątkowe, magiczne, niosące kolekcjonerowi niezwykłą radość. Piękne, napawające dumą: jestem na bieżąco! 

Teraz trzeba jeszcze tylko to wszystko przeczytać. I, oczywiście, szybko znaleźć jakąś wartą uwagi serię, która wypełni pustkę, jaka nagle pojawiła się w moim życiu.


PS. Jest mi niezmiernie miło widzieć taką ładną, okrągłą liczbę obserwatorów. Dzięki!

To nie powinno się zdarzyć

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz ósmy. 

Żyję w przekonaniu, że prawdziwy kolekcjoner doskonale zna swoje zbiory. Nie sposób przecież zapomnieć o czym, co kocha się i hołubi, czemu poświęca się swój wolny czas, na co jest się gotowym wydać ostatnie pieniądze. To właśnie przekonanie kierowało mną, kiedy dawno temu zażądałam od nimdila, aby wymienił wszystkie swoje RPG-i, najlepiej w kolejności alfabetycznej. Jego kolekcja liczyła wtedy co najmniej 200 pozycji, więc pozwoliłam mu pomóc sobie kartką i ołówkiem. Nie chciałam też słuchać, jak wymienia tę samą książkę po kilkanaście razy. I, oczywiście, wiedziałam, że i tak sobie nie poradzi. 

Po nie więcej, niż 20 minutach mogłam cieszyć się swoim zwycięstwem i świadomością, że sama nigdy, przenigdy nie upadnę tak nisko. Kocham przecież każdą z moich książek: tak, te, które stoją w stosach, bo nie ma już dla nich miejsca na półkach również. Bardzo. To takie oczywiste. Jednak, kiedy niedawno siła mego uczucia została poddana próbie, okazało się, że marny ze mnie Lancelot. 

Miejscem mojej klęski był krakowski antykwariat Blibliofil, mieszczący się przy ulicy Szpitalnej – to prawdziwy raj dla miłośników książek historycznych, z którego pochodzą niemal wszystkie tomy serii „Życie codzienne w...”, jakie posiadam. Tym razem zawartość moich półek wzbogaciła się o „Życie codzienne w we Francji w czasach Ludwika Świętego”, „Życie codzienne w Galii Merowingów” oraz „Życie codzienne w Paryżu Franciszka Villona”. 

Ten ostatni wolumin na zawsze pozostanie symbolem mojej porażki i związanej z nią hańby.

Do końca życia będę pamiętać siebie, kilka minut po opuszczeniu Bibliofila, z uwagą oglądającą okładkę „Życia codziennego w państwie Karola Wielkiego”, która wydawała mi się niepokojąco znajoma. Strach narastał we mnie z każdą chwilą. Mimo że jeszcze niedawno narzekałam na zimno, poczułam, że jest mi gorąco. Moje ręce zaczęły drżeć. Pobladłam. Oto spełniał się mój najgorszy koszmar. 

Miałam nadzieję. Aż do ostatniej chwili. Aby się uspokoić i rozwiać ogarniające mnie obawy sięgnęłam po telefon – mój katalog na Library Thing nie może się przecież mylić. Niestety! LT potwierdziło to, co jeszcze sekundę wcześniej było jedynie straszliwym przypuszczeniem: „Karol Wielki” trafił do mnie dokładnie 16 października 2009 roku, toteż pokonana zawróciłam, by wymienić go na „Franciszka Villona”. 

Staczam się.

Czytelnicze sentymenty

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz siódmy.

Pierwszą książką, która przyciągnęła mnie do fantastyki był „Uczeń” autorstwa Julie V. Jones. Nie w tym rzecz, że wcześniej nie lubiłam tego rodzaju literatury – po prostu tamta powieść pokazała mi, że może ona występować również w brutalnym, realistycznym wcieleniu, co ogromnie mi się wtedy spodobało. Tom, który do tej pory traktuję niczym największy skarb, kupiłam w jednym z krakowskich hipermarketów na stoisku z tanią książką. Za 5 zł. To był kompletny przypadek. W tym pięknym, zamierzchłym okresie mojego życia miałam dużo wolnego czasu i czytałam wszystko, co tylko wpadło mi w ręce, a że lektury akurat mi się wyczerpały...

Świat Znanych Krain pochłonął mnie całkowicie i kilkaset stron skończyło się w mgnieniu oka. Musiałam, po prostu musiałam wiedzieć, co zdarzy się w kolejnych tomach. Zaczęłam od powrotu do tego samego stoiska, na którym znalazłam pierwszą część, jednak pozostałych tam nie było. Próbowałam w księgarniach, antykwariatach, na Allegro i w bibliotekach. Bezowocnie. „Zdradzony” oraz „Pan i głupiec” okazały się niedostępne.

Kiedy wreszcie, po około roku, wpadły mi w ręce nie posiadałam się z radości. Przez kilka kolejnych dni – a w szczególności nocy, bowiem moja mama nie pozwoliła mi zrezygnować z chodzenia do szkoły, aby mieć więcej czasu na czytanie – moje życie w pełni koncentrowało się na tych dwóch tomach.

Coś wspaniałego.

Później nigdy już tego nie zaznałam: niecierpliwego czekania, gorączkowego przewracania kolejnych stron i satysfakcji, kiedy nad ranem, zamknąwszy skończoną książkę mogłam zdrzemnąć się kilka godzin.

Oczywiście, całą trylogię przeczytałam więcej, niż raz, jednak w krótkich odstępach czasu. Wprawdzie nie pamiętam jej już równie dokładnie co kiedyś i chciałabym jeszcze raz doświadczyć tych wszystkich wrażeń, sądzę jednak, że nie sposób do tego wrócić. Jestem już zupełnie innym czytelnikiem i obawiam się, że teraz mogłaby nie podobać mi się tak bardzo.

Nie chcę niszczyć tych wspomnień, dlatego komplet „Księgi słów” na półce nieniepokojony już od bardzo dawna. Może wydawać się zapomniany, tymczasem jest prawdziwą relikwią. Po prostu czczoną ostrożnie, z bezpiecznej odległości.


PS. Już po raz siódmy, na proszę!

Wielkie wyrzuty sumienia

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz szósty.

Podobno mam całkiem imponującą kolekcję podręczników RPG. Oczywiście, nie umywa się ona do ogromnych zbiorów, którymi mogą poszczycić się takie osoby jak nimdil lub Seji, niemniej wydaje się całkiem duża, przynajmniej w polskiej skali.

Rzecz jasna, im większa kolekcja, tym więcej stwarzanych przez nią problemów – o tych związanych z przechowywaniem już kiedyś pisałam, z kolei nimdil dzielił się swoimi rozterkami dotyczącymi katalogowania. Mogłoby się wydawać, że jeśli chodzi o kłopoty to wszystko, bo przecież mieszkanie od podłogi po sufit wypełnione różnej maści książkami powinno stanowić dumę i radość właściciela [1], ale nie. Książki bowiem są istotami niezwykle przebiegłymi, które na przestrzeni dziejów sztukę manipulowania swymi właścicielami poprzez wywoływanie wyrzutów sumienia opanowały do perfekcji.

Potraficie przejść obojętnie obok regału, na którym znajduje się mnóstwo nawet nietkniętych pozycji?

Właśnie.

Z czytaniem RPG-ów – nie wspominając o prowadzeniu/ graniu – nie nadążam już od dawna. Mam na półce podręczniki, które zaliczyłam w poczet swojej kolekcji lata temu, a wciąż muszą cierpliwie czekać na swoją kolej. Przez to za każdym razem kiedy na nie patrzę dopadają mnie wielkie wyrzuty sumienia. W celu ich zwalczenia powzięłam postanowienie [2] zapoznawania się z poszczególnymi podręcznikami w kolejności alfabetycznej. W teorii takie rozwiązanie wyglądało bardzo obiecująco: czytam podręcznik, prowadzę dwie lub trzy sesje, a potem od razu przechodzę do następnego systemu. W praktyce zaś utknęłam już na literze c [3], bo Castle Falkenstein spodobał mi się na tyle, że nie mogłam się z nim rozstać. W efekcie przez około pół roku nie posunęłam się na przód, podręczników przybywało, a wyrzuty sumienia osiągały coraz bardziej pokaźne rozmiary.

Zastanawiam się, jak inni - bo przecież są osoby posiadające zbiory znacznie większe, niż moje - znoszą ten pełen urazy szelest kartek czy widok przykurzonych grzbietów. To ludzie o wyjątkowo silnej konstrukcji psychicznej, czy może po prostu trafili na świetnych psychoterapeutów?



[1] przynajmniej dopóki na suficie sąsiada, mieszkającego piętro niżej nie zaczynają pojawiać się pęknięcia.
[2] znane jako „Projekt: półka”.
[3] przy czym należy zaznaczyć, że nie mam żadnego RPG-a, którego tytuł zaczyna się na a lub b.

Złe dobrego początki

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz piąty.

Jeszcze w podstawówce zaczęłam czytać książki, które moja mama określała jako ''nieodpowiednie'' dla osób w moim wieku [1] - przyjemność czytania poznałam wprawdzie dzięki "Ani z Zielonego wzgórza", jednak od niewinnych i nieszkodliwych historii Lucy Maud Montgomery płynnie przeszłam do twórczości Mario Puzo. Po "Ojcu chrzestnym" powieści Szklarskiego i Verne'a okazały się zupełnie niestrawne - można powiedzieć, że słynny amerykański pisarz pozbwił mnie części czytelniczego dzieciństwa.

Wzgardzone "Tomki" opuściły mój pokój lata temu, zmuszone ustąpić miejsca nowym, lepszym tytułom. "Dzieci kapitana Granta" odłożyłam w połowie. Przez jeden z tomów "Jeżycjady" zdołałam przebrnąć chyba tylko dlatego, że motywowało mnie kilka godzin spędzonych w kolejce w oczekiwaniu na autograf. Wreszcie pogodziłam się z tym, że kanon literatury dziecięcej/ młodzieżowej po wsze czasy pozostanie mi nieznany, zupełnie poza moim zasięgiem.

Ostatecznie, studia - przecież Verne wielkim pisarzem był! - zmobilizowały mnie do nadrobienia pewnych zaległości. Początkowo zamierzałam czytać po francusku, ale prezent w postaci pierwszego tomu serii "Podróże z Verne'em" sprawił, że w myśl zasady ''darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby'', machnęłam ręką na język wydania.

Nie żałuję.

Nowe wydanie Zielonej Sowy posiada chyba wszystkie możliwe zalety. Na początek: twarda oprawa z dyskretnym obrazkiem, szycie, brązowa wstążka-zakładka. Papier wprawdzie bez rewelacji, ale za to wypełniony literkami, układającymi się w świetnej jakości zdania i słowa. Tłumaczenie - pełne i naprawdę dobre, a do tego opatrzone mnóstwem użytecznych i inspirujących przypisów. Od tych informujących o pomyłkach pisarza, po wyjaśniające toponomastyczne zawiłości. Wszystko to, poprzetykane jest XIX-wiecznymi grafikami. Jeśli dodać do tego wszystkiego śmiesznie niską cenę - nie pozostaje nic więcej, poza wycieczką do księgarni.

Chyba, że upiera się na czytanie oryginału.

Na koniec sympatyczna informacja wyciągnięta z "W 80 dni dookoła świata" - słowa poniżej to najdłuższa w powieści kwestia wypowiedziana przez pana Fogga: ''Nie będzie bagaży, tylko torba podróżna. Zapakuj do niej dwie wełniane koszule i trzy pary pończoch. Tyle samo weźmiesz dla siebie. Resztę dokupimy w drodze. Wyjmij też mój makintosh i podróżny pled. Zabierz solidne buty. Zresztą chodzić będziemy niewiele albo wcale. Ruszaj.''

Ruszam! Nie w podróż dookoła świata, lecz na wycieczkę do księgarni, po kolejny tom serii. Nadrabianie zaległości czasem jest naprawdę fajne.



[1] szczęśliwie, na nieszkodliwym narzekaniu się skończyło - mama, sama cierpiąca na molizm książkowy, doskonale wie, że zabranie komuś już rozpoczętej lektury to grzech ciężki.

Prawdziwe poświęcenie

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz czwarty.

Dawno temu nimdil i ja postanowiliśmy, że nie będziemy kupować tych samych książek [1], czy też raczej – on postanowił, a ja naiwnie się na to zgodziłam. Być może miałoby to jakiś sens gdybyśmy mieszkali razem, jednak jak na razie nieszczęsna umowa wraz z ponad trzystukilometrowym dystansem dzielącym Kraków i Warszawę skutecznie odcina mnie od mnóstwa fajnych RPG-ów.

W tym kontekście fakt, że kupiłam nimdilowi na urodziny Dresden Files – system, który po obejrzeniu serialu wzbudził moje ogromne zainteresowanie – nabiera niezwykle altruistycznego wymiaru. Zwłaszcza, że podręcznik ma niebezpiecznie duże szanse zaginąć wśród setek innych i po wsze czasy zbierać kurz na półce, skazując mnie przy tym na wieczne cierpienia.

Naprawdę?

Nie, oczywiście, że nie. Nie oszukujmy się – żadna ze mnie Matka Teresa i we wszystkim co robię jest jakiś cel. Jak chyba każdy etatowy Mistrz gry mam ogromną ochotę grać, a sprawienie sobie podręczników do Dresden Files oznaczałoby moralne zobowiązanie do prowadzenia. Zdecydowałam się więc zrezygnować z kolejnego (pięknego!) RPG-a na półce w imię wyższego celu – uczestnictwa w sesji w charakterze gracza. Mam nadzieję, że nimdil – świadom wagi mych altruistycznych czynów, kalibru poświęcenia i delikatności psychikiprędzej czy później zacznie prowadzić DF.

Rzecz jasna, nie zamierzam zostawiać tak istotnej kwestii w rękach li tylko jego samczego sumienia. To byłoby zdecydowanie zbyt niepewne rozwiązanie. Za kilka godzin mam pociąg do Warszawy – muszę przecież wręczyć prezent, nim zacznę wiercić mu dziurę w brzuchu o sesje.


[1] umowa nie obejmuje różnych wersji językowych, toteż w tym miejscu apeluję do Wydawnictwa Galmadrin: panowie, spieszcie się z Ars Magiką!

Stan idealny

...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz trzeci.

Kilka dni temu nimdil kupił za pośrednictwem Allegro kolejny podręcznik do swojej ogromnej kolekcji. Oczywiście, w samym akcie zakupu nie ma nic szczególnie interesującego. Ciekawe jest natomiast to, jak różnie ludzie mogą pojmować zamieszczone w tytule określenie, jednak – po kolei.

Kontrahent mieszka w Krakowie, więc zostałam poproszona o odebranie książki. A że Assamici zawsze byli bliscy memu sercu, natychmiast kiedy dodatek został przekazany w moje ręce zaczęłam go kartkować. Być może (były) właściciel podręcznika źle zrozumiał moje intencje, ponieważ w tym momencie zapewnił mnie, że – tak, jak mówił – jest on w stanie idealnym. Mało brakowało, a zaczęłabym zbierać szczękę z chodnika, bo zagięte rogi okładki i lekko obity grzbiet natychmiast rzuciły mi się w oczy.

Nie zrozumcie mnie źle – nie chcę powiedzieć, że ktoś kogoś oszukał. Dobrze wiem, że podręcznik znajduje się w stanie, który nowy właściciel bez wahania określiłby jako idealny. Szczególnie biorąc pod uwagę dość już sędziwy wiek książki i fakt, że RPG-i nie są przeznaczone li tylko do zdobienia półek po jednokrotnym przeczytaniu.

Zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę, jednak mimo to stan książki oceniam jedynie jako bardzo dobry. Pewnie dlatego, że będąc w księgarni potrafię godzinę wybierać egzemplarz, który stanie na mojej półce, a gdy nie znajdę odpowiedniego zrezygnować z zakupu lub iść do konkurencji. Za każdym razem, kiedy kupuję książki wysyłkowo zastanawiam się, czy to, co do mnie trafi, pokonawszy wszystkie możliwe przeciwności związane z dostawą, będzie spełniać moje wyśrubowane standardy. Pewnie dlatego raczej nie pożyczam książek, a w dawnych czasach gdy jeszcze starczało mi odwagi na tego rodzaju ekstrawagancje lubiłam od czasu do czasu odwiedzić moją książkę w domu nieszczęsnego delikwenta, by sprawdzić, czy na pewno wszystko u niej w porządku.

Na koniec dodam, że wszystkie opisane powyżej zachowania wydają mi się zupełnie normalne – po prostu obiekt mojej troski jest nietypowy, bo czy inne kobiety w podobny sposób nie traktują swoich szpilek?


PS. Przeczytawszy notkę, nimdil stwierdził, że teraz już nie uważa, iż podręcznik jest w stanie idealnym. Znaczy tresura nie poszła na marne.


[Pierwszy i drugi raz można przeczytać na Polterblogu.]