Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seriale. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seriale. Pokaż wszystkie posty

Grimm

Wakacje to ciężki okres dla serialowego maniaka – kiedy obejrzy już z niecierpliwością wyczekiwane finały swoich ulubionych serii, w jego życie wkrada się bolesna pustka, której nie sposób wygnać, oglądając powtórki. Człowiek taki staje przed niemal niemożliwym do wykonania zadaniem – musi przetrwać jakoś lipiec i sierpień, nie popadając przy tym w psychiczną ruinę. Na szczęście, jest na to sposób, a nawet dwa [1]. Można oddać się innym rozrywkom, ot, choćby czytać książki, lub znaleźć jakiś nowy serial, na tyle długi, aby oglądany hurtowo przez kolejne dwa miesiące zastąpił wszystkie inne. 

Ja wybrałam to drugie rozwiązanie. Grey's Anatomy, Grę o tron, Rodzinę Borgiów i Murdoch Mysteries zastępuje mi teraz Grimm. Na chwilę obecną pozostaje mi tylko żałować, że serial jak na razie ma tylko jeden sezon – wszystkie 22 odcinki mam już za sobą i widmo bolesnej pustki zaczyna już majaczyć na horyzoncie. Nie o puste jednak chciałam pisać o Grimmie, który jest na tyle dobrą produkcją, że grzechem byłoby nie poświęcić mu choćby kilku słów. Nie jest to wprawdzie telewizyjne objawienie na miarę pierwszego sezonu House'a, Grimm ma jednak olbrzymi RPG-owy potencjał: każdy, kto zamierza prowadzić w konwencji urban fantasy powinien umieścić go na swojej liście pozycji obowiązkowych.


Grimm to produkcja amerykańskiej stacji NBC. Główny bohater to pracujący w wydziale zabójstw detektyw, Nick Burckhardt, który pewnego dnia zaczyna widzieć rzeczy, jakich nie sposób wyjaśnić racjonalnym rozumowaniem – twarze niektórych ludzi zmieniają się na kilka sekund w jakby zwierzęce pyski. Rzecz jasna, jak przystało na racjonalistę, Nick szybko dochodzi do wniosku, że jest przepracowany, a urlop raz na kilka lat to wcale niezły pomysł. Szybko jednak okazuje się, że wspomniane „efekty specjalne” nie są rojeniami przemęczonego pracoholika. Na scenę wkracza – niezwykle energicznie i z przytupem – ciotka głównego bohatera, która objawia mu prawdę o rzeczywistości. W ten sposób widz dowiaduje się, kim jest eponimiczny grimm: to łowca zmiennokształtnych, chroniący niewinnych obywateli przed bestiami w ludzkich skórach, jedyny, który potrafi dostrzec ich prawdziwą naturę. Tak się składa, że ta funkcja jest w rodzinie Burckhardtów posadą dziedziczną, toteż kiedy ciotka Marie umiera, detektyw jest zmuszony stanąć do walki z nadnaturalnym.

"Trup do rzecz zabawna, a cóż to dopiero za uciecha, jeśli jest ich trzy lub  cztery!" [2]
Jako, że Nick jest detektywem serial ma formułę typową dla tego rodzaju produkcji: jeden odcinek to jedno śledztwo, przy okazji którego widz poznaje kolejny, nowy typ zmiennokształtnych istot. Te zaś okazują się kimś więcej, niż tylko bestiami, zagrażającymi ludzkości. Oczywiście, są wśród nich i takie, dla których zabijanie ludzi to świetna zabawa, szybko jednak okazuje się, że wilkołak może być dobrym kumplem i nie każdy zmiennokształtny zasługuje na śmierć. Ta sytuacja jest nieustającym źródłem dylematów moralnych: Nick stara się wypracować sposób funkcjonowania w obu światach, co nie jest łatwe, wziąwszy pod uwagę, że to uczciwy, praworządny facet. Różnice, dzielące prawo obowiązujące w świecie ludzi i zwyczaje zmiennokształtnych to nie jedyny problem. Bohater nie funkcjonuje przecież w społecznej próżni, a z koniecznością okłamywania narzeczonej i policyjnego partnera nie czuje się szczególnie komfortowo. 

Również pozostali bohaterowie zostali ciekawie pokazani – nie są wprawdzie szczególnie oryginalni, jednak kreowani bardzo konsekwentnie i na tyle wiarygodni, aby przyjemnie oglądało się ich poczynania na ekranie. Najczęściej widzimy, rzecz jasna, partnera Nicka, detektywa Hanka Griffina, najlepszego przyjaciela grimma w świecie ludzi. Mimo to wśród postaci drugoplanowych prym wiedzie Monroe, resocjalizowany wilkołak, który odnalazł wewnętrzną równowagę dzięki jodze i odpowiedniej diecie, co pozwoliło mu zrezygnować z wcześniejszych morderczych przyzwyczajeń. Obecnie Monroe to pokojowo nastawiony do świata osobnik w typie nerda, który na życie zarabia, pracując jako zegarmistrz. Do czasu do czasu zaś pomaga Nickowi w śledztwach, które prowadzą do przedstawicieli nadnaturalnej społeczności. Interesujący jest również kapitan Renard, przełożony Nicka, który wydaje się mieć znaczną władzę nie tylko w świecie ludzi, lecz również wśród zmiennokształtnych. Zwykle pozostaje w cieniu, ograniczając się do uwag na temat bieżących spraw, jednak kiedy zaczyna działać potrafi naprawdę namieszać – zawsze dyskretnie i z klasą. Nie jest przy tym nietykalny, co dodaje mu wiarygodności. Z kolei mniej więcej do połowy pierwszego sezonu raczej bezbarwna w swojej poprawności wydawała mi się dziewczyna głównego bohatera, Juliette. Na szczęście, z czasem zaczęła nabierać charakteru. Co ważniejsze, nie pozostała obojętna wobec wszystkich dziwnych wydarzeń, w których przyszło jej uczestniczyć, przy czym jej reakcje nie były groteskowe, czy przerysowane.

Monroe pokazuje swoją prawdziwą naturę.
Niesamowicie zabawne jest także to, jak zmiennokształtni reagują na pojawienie się detektywa w okolicy. W społeczeństwie istot nadnaturalnych grimm to osobnik niemal legendarny, mityczny potwór, którym straszy się niegrzeczne dzieci: Harry, jeśli nie zjesz obiadu nie dostaniesz podwieczorku, a w nocy przyjdzie po ciebie grimm! Nie trudno się domyślić, że już na sam widok grimma większość zmiennokształtnych pokazuje kły i rzuca się do walki. Są jednak też tacy, którzy starają się żyć w pokoju i nie stanowią dla nikogo zagrożenia. Sterroryzowani wizerunkiem legendarnego, niezwykle skutecznego mordercy, zaopatrzonego w wyrafinowane narzędzia tortur przynoszą mu własnoręcznie wypieczone ciasta, mając nadzieję, że taka łapówka wzbudzi jego sympatię i kupi im kilka dodatkowych tygodni życia. Czy to nie urocze? 

Warto też wspomnieć o warstwie językowej, bowiem w tym aspekcie twórcy serialu całkowicie podbili moje serce. Grimmami – jak wskazuje nazwa profesji – byli między innymi bracia Jacob i Wilhelm Grimm, autorzy słynnych na całym świecie baśni. W uniwersum serialu nie zajmowały ich jednak fantastyczne opowieści, a klasyfikacja nadnaturalnych istot, które tępili z podziwu godnym poświęceniem. Bracia, a także ich przodkowie, pozostawili po sobie kilka opasłych tomów, w których opisali napotkane za życia kreatury, zaś ich potomkowie dopełnili reszty. W ten sposób cała terminologia, jaką posługują się łowcy potworów pochodzi z języka niemieckiego, co jest miłą odmianą od oklepanych nazw angielskich. Ponadto, każdy odcinek rozpoczyna się cytatem z którejś z baśni, nawiązującej do fabuły. 

Nietrudno się domyślić, że serial – jak chyba wszystkie tego typu produkcje – jest dość schematyczny, co wyjątkowo rzuca się w oczy, kiedy roczna dawka odcinków zostaje wchłonięta w dwa tygodnie. Przypuszczam jednak, że zupełnie nie widać go, jeśli ogląda się Grimma raz na tydzień. Szczególnie, że stopniowo wprowadzani są nowi bohaterowie, a w tle zaczyna majaczyć główny wątek, który rozwija się powoli, by z pełną siłą uderzyć w finale. 

Jedne, co mogę zarzucić Grimmowi to zbyt lekkie potraktowanie największych tragedii w historii ludzkości. Mam na myśli zrzucenie odpowiedzialności chociażby za II wojnę światową na zmiennokształtnych i pozostałe istoty, świadome prawdziwej natury świata. Wydaje się, że nieludzie stanowią sporą część populacji Ziemi, trudno więc, aby zupełnie nie brali udziału w wydarzeniach historycznych, mimo to uważam, że zrobienie z Adolfa Hitlera zmiennokształtnej bestii było przesadą i pójściem na łatwiznę. Wprawdzie wątek ów pojawił się jedynie, jako krótki epizod, jednak pozostawił po sobie pewien niesmak. Szkoda, że twórcom serialu nie udało się rozwiązać tej kwestii równie elegancko, jak miało to miejsce w starym Świecie Mroku

Wygląda na to, że Grimm na stałe wpisał się na moją serialową listę. Dramatyczny, stawiający wiele pytań finał sprawił, że mam ochotę na więcej. Szczególnie, że zakończył się chyba najpodlejszym cliffhangerem, jaki widziałam w ciągu ostatnich kilku lat. Na szczęście premierowy odcinek drugiego sezonu NBC wyemitowało 13 sierpnia.

Czyż to nie wygląda obiecująco?


[1] trzy, jeśli za godną rozważenia uznamy opcję „usiąść w kąciku i cicho płakać”.
[2] cytat z "Historii literatury francuskiej w zarysie" Lansona.

Sezon serialowy 2011/ 2012 - podsumowanie

UWAGA: stwierdzono spoilery! 


Zawsze kiedy ktoś pyta mnie, jakie oglądam seriale, odpowiadam, że w nie mam zbyt wiele czasu na tego typu regularną rozrywkę i z tego względu jestem wierna jedynie dwóm produkcjom. O tym, że jest to wierutna bzdura przekonałam się, pisząc niniejszą notkę - nagle okazało się, że seriali, które oglądam regularnie jest co najmniej dwa razy więcej, a ponadto, te dwa flagowe, które zawsze wymieniam jako swoje ulubione zdążyły już spaść z piedestału. Sezon 2011/ 2012 był dla mnie pod tym względem przełomowy. 


House, M. D. 

Uważam wprawdzie, że “House” powinien skończyć się na odcinku, w którym ów genialny lekarz trafia do szpitala psychiatrycznego (“Both Sides Now”, 24 epizod, 5 sezon), to jednak wcale nie przeszkadzało mi w śledzeniu serii przez trzy kolejne sezony. Cotygodniowe oczekiwanie na następną porcję złośliwości doprawionej odrobiną medycyny z ostatnich stron podręczników chorób wewnętrznych już dawno przestało mi doskwierać, kolejne epizody oglądałam tylko jednym okiem, narzekając, że wyraźny spadek poziomu serii, mimo to nie mogłam tak po prostu przestać. Niecierpliwie czekałam na zakończenie, które wreszcie pozwoli mi się od niej uwolnić, toteż z radością przyjęłam informację dotyczącą definitywnego zamknięcia “House’a” na ósmym sezonie. Ten, podobnie jak poprzednik, był zaledwie średni. Do czasu. W 20 i 21 odcinku zobaczyłam starego, dobrego “House’a”, co przywróciło mi nadzieję i sprawiło, że zaczęłam oczekiwać świetnego, dramatycznego finału. Niestety, zawiodłam się. Było dramatycznie, owszem. Świetny początek, w którym House znajduje się w płonącym budynku, w towarzystwie ciała pacjenta i duchów z przeszłości został jednak w moim odczuciu zepsuty przez zbyt optymistyczne, w stosunku do wydźwięku całego serialu, zakończenie. “House’a” lubiłam zawsze za cynizm tytułowego bohatera, który przenosił się na opowiadaną historię, ten zaś odjechał razem z House’em i Wilsonem - też na motorze, z tym, że w przeciwną stronę. “Shut up you idiot!” było, oczywiście, uroczym, holmesowskim zaskoczeniem, ale skoro “Everybody Dies” to ktoś mógłby mieć na tyle przyzwoitości, żeby rzeczywiście umrzeć. 

Gdzieś w otchłani Internetu rzuciła mi się w oczy informacja, na temat filmowej kontynuacja “House’a”. Nie jestem wprawdzie zbyt optymistycznie, wiem jednak, że jeśli tylko coś takiego się pojawi natychmiast pobiegnę do kina. To pokazuje, że bez względu na wszystko David Shore i spółka spisali się na medal. 


Grey’s Anatomy 

To szpitalne romansidło zwykłam w chwilach frustracji nazywać ostatnim jasnym punktem mojego życia, co chyba najlepiej okazuje mój stosunek do niego. Dotychczas hit ABC był moim ulubionym serialem - od lat wierna lekarzom ze Seatlle Grace-Mercy West z niecierpliwością czekałam na nowe odcinki. Prawdę mówiąc, dalej czekam, mimo że od pierwszego sezonu serial znacząco obniżył loty i rozmienił się na drobne. Wszyscy wydają się być zmęczeni - tak twórcy, jak i aktorzy. Ci z podstawowej, oryginalnej obsady coraz częściej mówią o odejściu. Tego rodzaju głosy pojawiły się nawet ze strony Ellen Pompeo i Patricka Dempseya, grających dwójkę głównych bohaterów - Meredith Grey i Dereka Sheparda, bez których serial straciłby rację bytu. Chociaż tego typu wiadomości mnie niepokoją doskonale rozumiem aktorów. W Seatlle Grace-Mercy West zdarzyło się już chyba wszystko, co mogło się zdarzyć - od zupełnie przyziemnej redukcji etatów po strzelaninę, zaś w finale ósmego sezonu Shonda Rhimes zafundowała widzom katastrofę lotniczą. Aż strach się bać tego, co spotka pechowych chirurgów w zapowiedzianym już sezonie dziewiątym. Kiedy o tym myślę, przypomina mi się, że przecież lubię seriale, które kiedyś się kończą i marzę o jakimś eleganckim zamknięciu serii. Niestety, jest to tylko pobożne życzenie, bo formuła serialu to istne perpetuum mobile - jedyne, co może je zatrzymać to drastyczny spadek oglądalności. 


Murdoch Mysteries 

Finał piątego sezonu był ładnym zamknięciem całej serii - po tym, jak wszyscy mordercy trafili już tam gdzie ich miejsce, Murdoch wreszcie odnalazł szczęście u boku doktor Ogden. Nie jestem wprawdzie zwolenniczką happy endów, jednak tak dobrze poprowadzony wątek miłosny nawet w moich oczach zasługiwał na szczęśliwe zakończenie. Wydarzenia z finałowego epizodu miały miejsce na progu XX wieku - ostatnią scenę, w której Murdoch całuje miłość swojego życia, rozświetlają noworoczne fajerwerki. W ten sposób skończyło się nie tylko stulecie, lecz również epoka emisji “Murdoch Mysteries” w kanadyjskiej Citytv. Wprawdzie ma pojawić się szósty sezon, jednak serial przejęła inna stacja telewizyjna i zdaje się, że produkcją będą zajmować się inni ludzie, więc trudno mi zdecydować, czy mam ochotę oglądać Murdocha w XX wieku. Obawiam się, że serial może stracić wiele ze swojego uroku lub, co gorsza, zboczyć w stronę filmów telewizyjnych, traktujących o przygodach kanadyjskiego detektywa, które po prostu ciężko oglądać. Oczywiście, spróbuję, będę starała się jednak nie nastawiać zbyt optymistycznie - ten właśnie błąd popełniłam w niżej opisanym przypadku. 


Game of Thrones 

Drugi sezon “Gry o tron” był dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Nie pamiętam, żebym z równą niecierpliwością czekała na emisję kolejnego sezonu jakiegokolwiek serialu, ten zaś okazał się dużo poniżej moich oczekiwań. Po rewelacyjnym pierwszym sezonie liczyłam na to, że drugi będzie co najmniej równie dobry, jeśli nie lepszy, tymczasem... Wszyscy wiemy, jak było w rzeczywistości. Uderzyły mnie przede wszystkim liczne zmiany fabularne - po raczej wiernym pierwszym sezonie były ostatnim, czego się spodziewałam. Co gorsza, większość wypadła w moich oczach zdecydowanie na minus. Wyjątkowo, jak chyba wszystkich, którzy czytali “Pieśń Lodu i Ognia”, raził mnie wątek Robba, czy też, ściślej mówiąc, jego towarzyszki życia - przybłędy, pasującej do fabuły niczym przysłowiowy kwiatek do kożucha. Szczęśliwie, 27 maja wyemitowany został dziewiąty epizod, “Blackwater”, który przywrócił mi utraconą nadzieję - tak właśnie powinien wyglądać cały sezon. Pozostaje jeszcze liczyć na to, że Martin postara się, aby “Pieśń Lodu i Ognia” nie podzieliła losu “Koła czasu”. Jeśli ziści się ta ponura wizja z serialu pewnie nie zostanie nic, poza rewelacyjną czołówką. 


The Borgias 

Na koniec kilka słów o zwycięscy mojego prywatnego serialowego rankingu - w tym sezonie “Rodzina Borgiów” pokonała nawet “Grey’s Anatomy”, a to niemały wyczyn. Z drugiej strony, ten serial ma wszystko, czego tylko mogłabym oczekiwać od produkcji telewizyjnej. Przede wszystkim, w “The Borgias” nie ma postaci, która nie byłaby w jakiś sposób interesująca, a wszyscy są co najmniej dobrze zagrani - Jeremy Irons w roli papieża Aleksandra VI jest po prostu doskonały. Świetna fabuła, osnuta wokół walki o władzę w samym centrum Kościoła Katolickiego, Rzymie, oddanym w całym swym średniowiecznym brudem i splendorem. Naprawdę, w tym serialu można się zakochać, szczególnie po obejrzeniu finału drugiego sezonu, który w pełni obnaża konflikt powoli rozprzęgający łączące bohaterów więzy rodzinne. Ostatnia scena, w której wszyscy zbierają się nad wciąż targanym spazmami ciałem Rodriga nie wiedząc, jak mu pomóc najlepiej pokazuje, że to właśnie papież jest jedynym, co sprawia, iż Borgiowie wciąż stoją po tej samej stronie barykady. To również bardzo mocny kontrast ze sceną zamykającą poprzedni sezon, w której wszyscy gromadzą się wokół Lukrecji, trzymającej w ramionach nowo narodzonego syna - zjednoczeni jak nigdy potem.


W ten sposób sezon serialowy 2011/ 2012 zakończył się dla mnie definitywnie. Jedyne, co mi pozostaje, to urządzić kolejny wielki maraton „Grey's Anatomy”, który umili mi oczekiwanie na premierę trzeciego sezonu „The Borgias”. 


PS. Ostatnio zaczęłam oglądać “Sherlocka” produkcji BBC. Nie mogę sobie wybaczyć, że mimo licznych pełnych entuzjazmu opinii znajomych zabrałam się za niego tak późno!

Wszyscy zbrodniarze mieszkają w Toronto

Krótko po tym, jak Khaki zamieścił nagrania z prelekcji o sesjach detektywistycznych prowadzonej przez Ezechiela z jego małżonkę, znalazłam się w kryzysie twórczym. Data sesji była ustalona, podręczniki do Castle Falkenstein leżały przede mną, miałam nawet jakieś mgliste wizje początku i zakończenia scenariusza, jednak zupełnie nie wiedziałam, jak wypełnić czas pomiędzy nimi. Prelekcję obejrzałam, mając nadzieję, że jakoś mnie zainspiruje, a tym samym pozwoli ruszyć na przód z przygotowaniem sesji. Niezbyt pomogło, jednak z pewnością wypełniło czas. Na wiele godzin, bo właśnie dzięki tej prelekcji odkryłam serial Murdoch Mysteries.


Murdoch Mysteries to kanadyjski serial kryminalny, realizowany w formule znanej chociażby z CSI: jeden epizod, jedna zbrodnia. Scenariusz powstał na podstawie powieści Maureen Jennings. Dotychczas wyemitowano pięć pełnych sezonów, po trzynaście odcinków każdy. Sezon szósty, za który odpowiada już inna stacja telewizyjna, jest toku. Pozostaje mieć nadzieję, że jest równie dobry, co pierwsze pięć, nad którymi zamierzam się tu rozpływać. 

Rzecz dzieje się w Toronto, gdzie tytułowy bohater (Yannick Bisson) pracuje jako detektyw na czwartym posterunku miejskiej policji. Podczas dochodzeń asystują mu konstabl George Crabtree (Jonny Harris) oraz pani koroner doktor Julia Ogden (Helene Joy). Ich poczynania nadzoruje zaś inspektor Thomas Brackenreid (Thomas Craig). Cała czwórka zawsze ma co robić, bo mieszkańcy Toronto mordują się z ogromnym upodobaniem, aż miło patrzeć. Zwłaszcza, że wszystko to ma miejsce pod koniec XIX wieku.

Detektyw William Murdoch to postać ze wszech miar wyjątkowa. Katolik w protestanckim mieście, uczciwy policjant wśród skorumpowanych kolegów po fachu, którzy zamiast tropić zbrodnie starają się raczej żyć w zgodzie z lokalną władzą. Zdecydowanie wyprzedza epokę, w której przyszło mu żyć. W pracy, zamiast polegać na intuicji, doświadczeniu i mocnym prawym sierpowym, kieruje się wyłączenie żelazną logiką, w czym pomagają mu zainteresowania naukowe. Metody Murdocha wydają się nam nieodzowne w pracy śledczego, jednak współcześni mu podchodzą do nich raczej sceptycznie. Detektyw zaś, który prenumeruje chyba każde specjalistyczne czasopismo, jakie ukazywało się wtedy w Ameryce Północnej, wpada na coraz to nowe, genialne pomysły. Kiedy daktyloskopia staje się czymś naturalnym, konstruuje między innymi, noktowizor i kamerę przemysłową. Przestępcy nie pozostają w tyle, a dodatkowo w otoczeniu Murdocha pojawia się wiele XIX-wiecznych sław: Nikola Tesla, H. G. Wells, Arthur Conan Doyle, Harry Houdini czy Jack London to tylko kilka z osobistości, którym miał okazję uścisnąć dłoń. 

Scenarzyści skrzętnie wykorzystują wszystkie historyczne smaczki, dzięki czemu chociaż w serialu w zasadzie nie ma wątków typowo komediowych, niezmiennie jest on cudownie zabawny. Źródłem humoru jest przede wszystkim pomagający Murdochowi konstabl Crabtree, który, stykając się z kolejnymi „dziwacznymi” innowacjami, przepowiada przyszłą karierę rozmaitych wynalazków. George, dochodzący do wniosku, że straszliwe działo emitujące mikrofale mogłoby być użytecznym narzędziem w gospodarstwie domowym (Być może w przyszłości każdy będzie miał swój własny pokój do gotowania ziemniaków!) jest po prostu fantastyczny. Jakby tego było mało, posiada niezliczoną ilość ciotek – wszystkie noszą imiona od nazw rozmaitych kwiatów – od których czerpie garściami najróżniejsze mądrości życiowe, a praca jest dla niego inspiracją podczas pisania powieści przygodowych. Po prostu nie da się go nie kochać.

Zresztą, wyraziści, świetnie nakreśleni bohaterowie (nawet, jeśli czasem Murdoch jest zbyt inteligentny i niepokojąco wszechwiedzący) to bez wątpienia ogromna zaleta serialu. Postępują nie tylko w sposób, jaki dyktuje im charakter, lecz również w swoich zachowaniach są wierni realiom epoki. Inetresujące jest również to, że wszyscy pochodzą z różnych środowisk i odmiennych klas społecznych, co także ma swoje odzwierciedlenie w ich podejściu do rzeczywistości. Wreszcie, inspektor Brackenreid przeklina z uroczym akcentem (bloody hell!).

Zaletą jest również pojawiający się w tle wątek miłosny, doskonale wiktoriański w swej treści, nienachalny, chociaż czasem wysuwający się na pierwszy plan i wreszcie świetnie zakończony. Co więcej, widz przyzwyczajony do typowych, amerykańskich seriali, w których bohaterowie rzucają się na siebie bez skrępowania, nieraz będzie miał okazję zdziwić się zachowaniem Murdocha i pani doktor. Producenci kolejny raz puszczają oko do widza, grając na znanych z popkultury motywach. 

Jedynym, co można zarzucić Murdochowi, jest niezbyt staranna komputerowa obróbka obrazu; szczególnie panoramy Toronto, pojawiające się pomiędzy scenami, wyglądają sztucznie, ale skoro sam Murdoch miał jedynie 5 z minusem z fizyki, serial o nim również nie może być doskonały.

Na koniec, dla przyzwoitości, dodam, że każdy odcinek całkiem nieźle nadaje się na scenariusz sesji RPG w XIX-wiecznych realiach. Możemy wybierać wśród zbrodni popełnianych w afekcie, mających na celu zdobycie władzy, czy wywarcie zemsty. Znajdzie się również nieco brudnych machinacji kanadyjskiego rządu. Co więcej, Mistrzowie Gry mogliby uczyć się od Kanadyjczyków bawienia się z widzem/ graczem na poziomie meta gry. Poza tym, to po prostu świetny serial i każdy wielbiciel historii detektywistycznych musi go obejrzeć. 



PS. Pełnometrażowe filmy telewizyjne mają niewiele wspólnego z serialem i oglądanie ich to raczej bolesne doświadczenie.